:Sprawiedliwość to najstarsze marzenie człowieka” – pisze w najnowszej książce Marek Ostrowski. Zabierając czytelnika na pouczającą wycieczkę. Zaczynającą się od sprawy niejakiego Kaina, a kończącą na przypadku Mariusza Trynkiewicza.
Ostrowski znany jest czytelnikom jako kierownik działu zagranicznego „Polityki” i stały gość kultowego (choć już nienadawanego) programu telewizyjnego „7 dni świat”. Ostatnio wrócił do innego ze swoich koników, czyli do publicystyki prawnej. Ma do tego papiery, bo swego czasu skończył prawo, a nawet zrobił aplikację zakończoną egzaminem sędziowskim. Cała książka jest zbudowana wokół metafory teatru. Bo, jak mówią (ważni dla Ostrowskiego) Anglosasi: „Sprawiedliwości nie wystarczy wymierzyć. Ludzie muszą to jeszcze zobaczyć na własne oczy”. Skoro więc teatr, to muszą być w nim zarówno aktorzy, jak i kulisy. I to właśnie o nich jest ta książkowa opowieść.
Nawigować po niej łatwo, bo każdy rozdział to opowieść o innym elemencie „sprawiedliwościowej” układanki. Mamy więc najpierw rozważania o zbrodni i o karze sprowadzające się w zasadzie do pytania, skąd w ogóle bierze się zło i występek. To tu pojawia się sygnalizowany wcześniej Kain (który z dość niskich pobudek morduje swojego brata Abla). Ale nie tylko, bo Ostrowski przywołuje i eksperymenty psychologa Philipa Zimbardo (to ten od słynnego eksperymentu więziennego), i nowe prace Stevena Pinkera, który twierdzi, że ludzie są coraz lepsi, a przemocy wokół nas coraz mniej. A jak czytelnik się tym teoretyzowaniem odrobinę zmęczy, to zawsze zostaje mu obfita warstwa pitawalowa, czyli sporo odwołań do głośnych spraw kryminalnych naszych czasów.
Podobnie działają kolejne rozdziały, które układają się w opowieść o najważniejszych „osobach dramatu”: sędzi próbującym mniej lub bardziej udolnie zastępować (bagatela!) samego Boga oraz mocujących się w kulawym pojedynku prokuratora i adwokata. Jest pogadanka o dowodach, bez których sala sądowa niewiele by się różniła od wykładowej. Czytelnika (zarówno z, jak i spoza branży) ucieszy też pewnie rozdział noszący wymowny tytuł „Kretynizm prawniczy”. To ulubiony temat rozważań większości prawników (wiem to, bo odbyłem niejedną rozmowę z uwielbiającą prawnicze gawędziarstwo prof. Ewą Łętowską). Prawnicy – i publicyści prawni też – oburzają się zazwyczaj, gdy ktoś twierdzi, że ich zawód polega na mniej lub bardziej automatycznym wciskaniu kodeksowych guziczków: wedle zasady, że skoro X zrobił Y, to czeka go kara Z. Ich zdaniem wymiar sprawiedliwości to dziedzina pokrewna sztuce (stąd już blisko do metafory teatru), a sędzia, adwokat czy prokurator mogą, a nawet powinni kierować się w codziennej praktyce takimi kategoriami jak sumienie, poczucie estetyki czy erudycja. Bo inaczej zapadną właśnie na ów prawniczy kretynizm. Czyli jedną z najgorszych przypadłości, jaka może się juryście przydarzyć.
Jest wreszcie w tej książce fragment, który czyni ją dziś bardzo aktualną. To ledwie kilka stron poświęconych trybunałom. Pisany jeszcze przed wybuchem polsko-polskiej wojny o Trybunał Konstytucyjny. Ale to nawet lepiej, bo dzięki temu ten kawałek nie trąci pospiesznością i politycznym partykularyzmem, który by się pewnie pojawił, gdyby pisać go teraz. A tak książka na chłodno przedstawia dylematy towarzyszące funkcjonowaniu tych instytucji w ramach demokratycznego porządku. Czy sędziowie TK są niezależnymi mędrcami? Czy raczej technokratami mającymi – jak każdy człowiek – ideowe i polityczne sympatie? Albo jaki jest właściwie dorobek polskiego sądownictwa konstytucyjnego? To ciekawe fragmenty, bo jest w nich spokój, którego bieżącej publicystyce ostatnio bardzo brakuje.