O tym, że kończy się era wielkich muzycznych gwiazd, a w ich miejsce pojawi się mgławica gwiazdeczek z internetu
Mateusz Rac - student inżynierii biomedycznej na Politechnice Warszawskiej, od ponad roku prowadzi blog PopRunTheWorld o swojej największej pasji, czyli kulisach muzyki pop / Dziennik Gazeta Prawna
Katy Perry / Dziennik Gazeta Prawna
Kylie Minogue / Dziennik Gazeta Prawna
Na listach przebojów niepodzielnie królują dziś Katy Perry, Rihanna, Taylor Swift i Bruno Mars. Czy któreś z nich ma szanse na to, by wciąż być gwiazdą muzyki pop w 2040 r.?
Chwileczkę, a kto był na szczycie 25 lat temu? Mariah Carey, LaToya Jackson, Kylie Minogue i Madonna. Te dwie ostatnie nadal śpiewają, ostatnio odnoszą może nieco mniejsze sukcesy, ale cztery lata temu były na szczycie. Tak więc to, czy dzisiejsze gwiazdy wciąż nimi będą za kilkanaście lat, zależy od tego, czy im się będzie chciało. Na fali utrzymują się tylko ci, którzy ciężko pracują, cały czas szukają inspiracji, rozwijają się. Świat muzyki pop nie stoi bowiem w miejscu. Choć niewątpliwie trudniej jest trwać na piedestale zespołom niż solistom. 25 lat temu sporo hitów nagranych było przez grupy, to były bardzo fajne kawałki, ale dziś już mało kto o tych wykonawcach pamięta. Dobrym przykładem może być Beats International. Ich piosenka „Dub Be Good to Me” przez cztery tygodnie była numerem jeden w Wielkiej Brytanii. Ale po dwóch latach zespół zakończył działalność. Po prostu grupie trudniej się rozwijać w jednym kierunku. O wiele łatwiej jednej osobie. I to takiej, która sama pisze muzykę, teksty, śpiewa, potrafi to choć trochę wyprodukować. Czyli pozostaje niezależna.
A są jeszcze w ogóle samodzielni wykonawcy pop? To nie jest tak, że na ich sukces pracuje sztab ludzi – ktoś pisze tekst, ktoś muzykę, ktoś potencjalny szlagier produkuje i szlifuje – a oni tylko dają wygląd, czasem może głos.
Nie tak dawno zrobiłem zestawienie 40 najpopularniejszych piosenek w USA w 2014 r. Tylko jedna została napisana, zaśpiewana, wyprodukowana i wypromowana przez jedną osobę – to Calvin Harris i jego przebój „Summer”. Średnio nad przebojem pracowało pięć osób, nie licząc dźwiękowców. Czyli mniej, niż może się wydawać. Takie wielkie sztaby działały dekadę temu, bo pop był wówczas inny: była cała masa muzyków tworzonych od zera, to był czas tych wszystkich boys- i girlsbandów. Dla mnie ikoną popu z przełomu XX i XXI w. jest Britney Spears, bo ona była właśnie produktem wymyślonym przez ekspertów. Słabo śpiewała, tańczyła tak sobie, niebrzydka, ale bez przesady. Ale miała fenomenalny zespół, który potrafił ją przeszkolić oraz wypromować. Tyle że dziś już czas takich artystów się skończył. Jest większa konkurencja, bo codziennie na YouTubie pojawia się kilka takich dziewczyn jak Britney. Więc trzeba czegoś więcej, by się wybić. I dlatego dziś, zamiast sztabów ekspertów od wszystkiego, ważniejszy jest dobry producent. Bo to właśnie on decyduje o tym, jak utwór zostanie zaaranżowany, jakie będzie miał tempo czy brzmienie. Ci najlepsi potrafią dzięki swoim sztuczkom ze słabej kompozycji zrobić dobre nagranie. Gwiazdami stali się Calvin Harris, David Guetta, Avicii, Dr. Luke. Dlatego za 25 lat szanse na to, by wciąż być na rynku, będą mieli tacy wykonawcy, którzy nie tyle będą tworem marketingu, ile sami będą potrafili wyczuć trendy i swoim repertuarem zarządzać. Artyści, którzy są samodzielni. A wracając do pytania: tak, są wykonawcy pop, którzy sami piszą i śpiewają. I jest ich sporo. Lady Gaga, Adele, Shakira, Taylor Swift. Zresztą wytwórnie chętniej promują samodzielnych twórców.
Czy to nie jest powrót do początków muzyki popularnej z lat 50. czy 60., kiedy muzyk był twórcą, a nie tylko odtwórcą?
Mamy coraz silniejszy nacisk na indywidualizm, nawet w muzyce popowej. To oczywiste, że wolimy słuchać muzyka, który jest nie tylko wykonawcą, lecz także twórcą. Choćby i tekst przez niego napisany był słabszy. Nawet Katy Perry, która jest niemal od podstaw świetnie wyprodukowana przez Dr. Luke’a, sama pisze część swoich tekstów. Żeby słuchacz był przekonany, że to, co słyszy, jest autentyczne.
A czy w latach 90. też byli władcy marionetek tworzący gwiazdy z niczego? Ja kojarzę tylko Milli Vanilli, zespół, który okazał się oszustwem. Bo okazało się, że piosenek nie śpiewali przystojni frontmani, tylko inni muzycy.
MV to był produkt muzykopodobny. Ale to nie była do końca norma w tamtych czasach. Za to normą były agencje artystyczne, A&R, Artists and Repertoire. To one zatrudniały sztaby ludzi odpowiedzialnych za śledzenie trendów, szukanie materiałów, wynajdywanie potencjalnych gwiazd, pisanie im tekstów, a potem ich poprawianie i dopracowywanie. Agencje wymieniały się repertuarem, bo jednemu artyście on nie pasował, a innemu jak najbardziej. To one zakulisowo trzęsły rynkiem popowym. Obecnie ich rola jest znacznie mniejsza, zmieniły też sposób działalności. Zajmują się głównie wyszukiwaniem nowych artystów, ale z rzadka ich przedstawiciele jeżdżą po festiwalach i klubach, teraz przeglądają internet. Tak choćby odkryto Arctic Monkeys, Justina Biebera czy Carly Rae Jepsen.
Zapewne internet będzie miał ogromny wpływ na pop?
O tak. Bardzo wątpliwe, by za 25 lat było wciąż wiele supergwiazd, takich, na których płytę oczekuje się z niecierpliwością. Za to będzie morze mniejszych gwiazd i gwiazdeczek, które zabłysną właśnie dzięki sieci. Produkcja muzyki jest coraz prostsza i tańsza. Kiedyś trzeba było mieć instrumenty, muzyków, którzy potrafili na nich zagrać, dlatego potrzebne były agencje i wytwórnie, bo one dysponowały profesjonalnym zapleczem. Dziś są komputery i oprogramowanie, tak doskonałe, że można w ogóle nie umieć śpiewać, a i tak da się świetny głos wyprodukować. Takie oprogramowanie jest właściwie darmowe i bardzo proste w obsłudze. Za 25 lat będzie to więc jeszcze prostsze i jeszcze doskonalsze, więc każdy, kto będzie tylko chciał, wyprodukuje sobie przebój.
Czyli czas artystów się skończy, a zacznie czas rzemieślników?
Nie do końca. Bo to, że każdy będzie mógł tworzyć, nie będzie oznaczało, że będą to dobre utwory. Ich jakość znacznie spadnie. Z drugiej strony łatwiej będzie twórcom zaistnieć. To zresztą już teraz widzimy.
Zjawisko internetowych gwiazd zaczęło się kilka lat temu. I tych śpiewających na poważnie, i takich jak nastolatka Rebecca Black, która zasłynęła utworem „Friday”, okrzykniętym „najgorszą piosenką wszech czasów”.
Nie wiem, kto jej tę krzywdę zrobił. Kto wyprodukował to coś i kto pozwolił jej to coś opublikować. No cóż, na pewno w przyszłości więcej będzie nie tylko hitów, ale i antyhitów. Ale to właśnie w tej masie wytwórnie będą szukały kolejnych gwiazdek sezonu. Ale obok nich będą istniały megagwiazdy, bo my potrzebujemy idoli. Choć te megagwiazdy pewnie nie będą tak potężne i wpływowe, jak choćby The Rolling Stones. Ale, powtórzę, na szczycie utrzymają się ci, którzy nie przestaną się rozwijać. Przykład? Wydawać by się mogło, że wszystkie gatunki muzyki zostały odkryte i trafiły do popularnego nurtu. Ostatnim, który zaistniał w popie, był dubstep. Powstał pod koniec lat 90. i przez pierwsze lata był niszowy. Ale ostatnio to wysyp hitów wykorzystujących jego elementy. Tak jest w „I Knew You Were Trouble” Taylor Swift, w którym dubstepowy motyw pojawia się w refrenie. Rihanna wykorzystała go kilka razy. W Polsce egzotyczne połączenie dubstepu oraz muzyki biesiadnej pojawiło się w „Bałkanice” Piersi. I takie mieszanie muzyki do niedawna nieprzystawalnej będzie pojawiało się coraz częściej.
Ale skoro wszystko już było, to czy powroty do przeszłości będą przyszłością popu?
Wszystko na to wskazuje. Rekordy popularności bije właśnie „Uptown Funk!” Bruno Marsa i Marka Ronsona. A to przecież nic więcej jak powrót do brzmień disco z lat 70., oczywiście odpowiednio podrasowanych do dzisiejszych gustów. Takie powroty do minionej estetyki rzeczywiście co i raz obserwujemy. Lata 2008–2010 to było brzmienie electro, tak choćby nagrywała Lady Gaga. Potem był odwrót, muzyka akustyczna, wraz z przebojową Adele. Teraz disco. Dla mnie wyznacznikiem trendów w ostatnich latach jest Rihanna, która doskonale umie wyczuć zmiany. Ciężko przewidzieć, co wróci za 25 lat, ale z pewnością będzie to coś, co już słyszeliśmy.
Skoro teraz jest disco, to może za chwilę wróci moda na lata 80.?
Ja bym raczej obstawiał rocka. Dawno nie było rockowych przebojów i wygląda na to, że nadchodzi na nie pora.
A jak będzie wyglądała produkcja muzyki w przyszłości?
Pod tym względem nastąpią ogromne zmiany. Teraz jest prawy kanał i kanał lewy, dźwięk jest w formacie 2D. A przecież nasze ucho potrafi wyłapać o wiele więcej niuansów. Potrafimy np. wyczuć, który dźwięk jest wydawany bliżej nas, który dalej. I to jest przyszłość, jaką technologia może dać muzyce rozrywkowej. Będziemy w stanie słuchać muzyki w trójwymiarze, będziemy słyszeli przestrzeń między muzykami. Dzięki zastosowaniu rozszerzonej rzeczywistości będzie można choćby i w domu brać udział w doświadczeniu koncertowym.
Czy to będzie dostępne dla wszystkich, czy też będzie podział na tych, których na to stać, i pospólstwo zmuszone do słuchania słabych domorosłych artystów?
Już teraz dzięki serwisom streamingowym (strumieniowym) rozszerzył się dostęp do bezpłatnej legalnej muzyki, a do tego dochodzą kolejne serwisy. Nie wydaje mi się więc, by muzyka popowa za 25 lat stała się dla słuchaczy droga. Wręcz przeciwnie, konkurencja na rynku jeszcze zwiększy do niej dostęp.
A jaki będzie polski rynek popowy? Lata 90. to był boom, potem wszystko obumarło. Według artystów z winy piractwa.
Nie powiedziałbym, by był to główny powód. Po bardzo płodnych latach 90. nastąpił odwrót od popu. Jeżeli nie wiadomo, o co chodzi, to pewnie chodzi o pieniądze. Wielkie wytwórnie nie ukrywały, że było im łatwiej ściągnąć gotową płytę już znanego i popularnego muzyka z zagranicy, niż inwestować w polskich artystów. Za to zaczęła się rozwijać muzyka alternatywna i nawet muzycy popowi zaczęli się upierać, że nie robią popu. To taki nasz kompleks. U nas przyznanie się, że się robi pop, to faux pas. Choć są pierwsze jaskółki zmian, np. Bartosz „Tabb” Zielony, świetny producent, który stoi za przebojami Sylwii Grzeszczak, Grzegorza Hyżego czy Eweliny Lisowskiej. Ale generalnie pop nie ma w Polsce dobrej prasy. A zupełnie inaczej jest w Szwecji. Tam od czasów Abby muzyka popularna jest na piedestale. Producenci są Szwedami, nie ma potrzeby szukać nikogo z zagranicy i ich zespoły regularnie mają międzynarodowe sukcesy. Najlepiej to widać na przykładzie Eurowizji, która jest u nas uważana za kicz. A tam jej finały mają oglądalność na poziomie ponad 80 proc. i rok w rok reprezentant Szwecji jest co najmniej w pierwszej piątce. W tym roku zresztą moim zdaniem wygra. Tak już nawet obstawiłem u bukmacherów.
A więc nasza reprezentantka Monika Kuszyńska raczej nie ma szansy?
Najmniejszej. Jej piosenka jest bardzo słaba, przede wszystkim źle zbudowana. Wchodzi pierwszy takt i mamy od razu wszystko, całą linię melodyczną, instrumenty. Jak więc zachęcić słuchacza do wysłuchania reszty, skoro już po pierwszych 15 sekundach zna cały utwór.
Ale jak sam mówisz, są pierwsze jaskółki zmian. Weszło młode pokolenie: Grzeszczak, Mrozu, Honey, Lisowska. Któreś z nich ma szansę zostać tu na kolejne ćwierć wieku?
Margaret. Ona ma ogromny potencjał, świetny angielski, dobre kawałki i – uwaga – szwedzkich producentów. Potrafi wychwycić odpowiedni trend i otoczyć się odpowiednimi osobami, a to jest naprawdę ważne. Dziewczyna nie ma czego się wstydzić i przy ciężkiej pracy ma szanse na udaną karierę.
A nasza królowa?
Edyta Górniak?
Myślałam o Dodzie.
Ja już się gubię, bo i Edyta, i Doda, i Maryla Rodowicz per królowa o sobie mówią.
Rzeczywiście więcej u nas królowych popu niż popu. Ale nie bez powodu przywołuję Dodę. Jakiś czas temu w radiu usłyszałam „Riotkę”, jej ostatni utwór, i z zaskoczeniem zauważyłam, że da się go słuchać. Tak byłam tym zaskoczona, że zaczęłam szukać recenzji i trafiłam na twój blog. W jednym z wpisów pokazałeś, co tym razem Doda dobrze zrobiła, że jej wyszło.
Najważniejszą zmianą było podpisanie przez Dodę kontraktu z dużą wytwórnią. Te koncerny mają dostęp do muzyki katalogowej, gotowych utworów różnych autorów z całego świata. Kupili jej dobrą ścieżkę, Doda we współpracy z kimś napisała tekst, nie nadzwyczajny, ale pasujący, porządnie to wyprodukowano i w efekcie mamy dający się bez bólu słuchać kawałek. Nie jest to nadzwyczajny hit, ale warunki dobrego popowego przeboju spełnia. Udało się jej w końcu po tylu latach. Tyle że Dodzie chyba już się znudziło granie, więc wątpię, by miała dość samozaparcia, by robić to przez kolejne ćwierć wieku.
Mówisz „warunki popowego przeboju”. Dla mnie takim popowym wzorcem z Sevres jest Madonna i jej dwa kawałki: „Like a Virgin” i „Material Girl”. Mają w sobie wszystko to, co charakteryzuje przebój pop. Oprócz przyjemnej linii melodycznej i lekkiego charakteru są wykonywane przez wyrazistego muzyka. To wystarczy czy jest bardziej szczegółowy przepis na hit?
Staram się go znaleźć. Na pewno piosenka musi trwać ok. 3,5 minuty, z góra półminutowym odchyleniem w jedną lub drugą stronę. To się sprawdza, bo gwarantuje dobry radiowy odbiór. Bardzo ważne jest też tempo, BMP, czyli beats per minute. Przeciętne tempo piosenek wynosi średnio 120 uderzeń na minutę. Przy czym są oczywiście piosenki wolne i piosenki szybkie, w których tempa będą inne. Ale tu można trochę kompensować linią perkusyjną. Przy piosence wolnej można jej dodać i już nie czuć tak bardzo tego wolnego tempa, w szybkiej w pewnych momentach wystarczy wyrzucić perkusję, by słuchaczowi wydało się, że tempo spadło. Przykładowo „Shake It Off” Taylor Swift ma 160 BMP, ale ma tak zrobioną linię melodyjną, że tej szybkości bardzo nie słychać. Bardzo ciekawy chwyt u tej bardzo zdolnej piosenkarki, która zaczynała od country, ale mocno ewoluowała. Cały czas się rozwija, sama pisze teksty, sama komponuje, więc nie potrzebuje innych, którzy będą to za nią robili. Myślę, że o niej właśnie mamy szansę przez jeszcze wiele lat słyszeć.
Co oprócz długości i tempa jeszcze potrzebne jest do popowego przeboju?
Budowa: zwrotka, refren, zwrotka, refren, most, czyli łącznik, który wprowadza do kompozycji nieco inne brzmienie, i refren. To podstawowy wariant. Przez lata dopracowano jeszcze bardziej doskonały: intro, zwrotka, przedrefren, refren, zwrotka, przedrefren, refren, most, przedrefren, refren finalny i outro, czyli zakończenie. To układ idealny, zapewnia utworowi kontrast, ciągłe wzbudzanie zainteresowania słuchacza. Bo najgorsze, co może być, to znudzić słuchacza.
A to nie jest za łatwe? Nie jest tak, że słuchacze i tym się nudzą?
Żeby do tego nie dopuścić, dochodzi modulowanie głosem. To dlatego w refrenach i w moście wokaliści tak się „drą” – są to tzw. ad-libsy – i jeszcze dodaje im się wokale wspomagające. Słuchacz przez cały utwór dostaje odpowiednio serwowane bodźce. Jakby tego było mało, dochodzi jeszcze hook, haczyk, zwany czasem earwormem, robakiem, który wżera się nam w mózg. Hook to zaczepienie, które od razu ma wpaść nam w ucho. To łatwa w zapamiętywaniu fraza muzyczna, która zachęca do ponownego odsłuchania piosenki. W „Umbrella” Rihanny to było to słynne „ella, ella, ella”, w „Riotce” Dody to przedłużone „juuuż”. Nie jest to żaden głęboki tekst, prosty chwyt. Ale najlepszy nawet hook przy słabym kawałku nie zadziała. Bo z hookiem jest jak z cynamonem – z jednej strony szarlotka z nim jest cudowna, ale samego cynamonu nie da się jeść. Z drugiej strony – posypanie zakalca cynamonem nie sprawi, że będzie smaczny. Ale można pójść dalej i te zasady utrzymania uwagi naginać. Tak choćby zrobiła Sia w hicie „Chandelier”. Tam jest zwrotka, przedrefren, ale taki wydłużony, potem jest króciutka zwrotka, refren, refren, nie ma mostu i koniec. Od razu mi się spodobał ten utwór, ale nie wierzyłem, że ludzie będą chcieli tego słuchać. A jednak, proszę bardzo, przebój. Sia jest kolejnym muzykiem, który ma ogromny potencjał. Wcześniej sporo pisała dla najbardziej znanych piosenkarek, od dawna sama nagrywała, ale nie był to pop, tylko muzyka bardziej alternatywna. Teraz widać, że jak spróbowała popularności, to jej się ta konwencja spodobała. A i sama Sia ma coś nowego do zaoferowania, a ludziom to się podoba. Jej ostatnia płyta jest świetna. Każda piosenka nadaje się na singiel i mogłaby trafić na listę przebojów.
Kto decyduje o tym, jakie piosenki trafią na single?
Zasadniczo jest tak, że kiedy wychodzi płyta, to model jej promowania jest taki: pierwszy singiel, drugi singiel, płyta i kolejne single. Choć są oczywiście wyjątki. Beyonce ostatnią płytę wypuściła zupełnie bez zapowiedzi i to też był de facto świetny sposób promocji. Ale przy pierwszym singlu nie da się zapytać o zdanie publiczności, więc decydują o tym najczęściej ludzie z agencji lub wydawnictwa. W przypadku kolejnych bywa, że pyta się słuchaczy. Tak było z „Dark Horse” Katy Perry, którego sukcesu się nie spodziewano, a ludzie, masowo kupując wersję cyfrową utworu, zagłosowali za nim. Sprzedaż była ogromna, bodajże 6 mln egzemplarzy samego singla w Stanach. Zaś kiedy jest już wydana płyta, to bardzo często przeprowadzane są badania w serwisach takich jak HitPredictor, gdzie zarejestrowani internauci oceniają, co im się podoba, a co nie. Dolicza się do tego sprzedaż cyfrową i wyciąga z tego wnioski co do kolejnych singli, czyli tych utworów, które są najbardziej promowane.
Czyli artysta nie ma za dużego wpływu na to, który z jego utworów będzie promowany?
Właściwie to dobrze, że czasem tego wpływu nie ma. Lady Gaga przy okazji ostatniej płyty koniecznie chciała zrobić singiel z piosenki „Aura”. Wytwórnia tłumaczyła jej, że ten utwór się nie nadaje – swoją drogą to okropny kawałek – ale Gaga się uparła i bez zgody firmy wrzuciła go do sieci. Piosenka się nie przyjęła. Tak więc naprawdę do wyboru promocyjnych piosenek przydaje się ktoś z zewnątrz, kto się na tym zna, kto ma większy dystans do nagranego materiału niż muzyk.
Zasady są jasne: wzbudzająca zainteresowanie oprawa, dobry rytm, hook, dobrany pod gusta publiki singiel. A tu niespodziewanie pojawia się „Gangnam Style”, który nie ma nic wspólnego z tymi regułami i rozbija bank. I to tak rozbija, że zabrakło licznika na YouTube, by zliczać odsłony tej koreańskiej piosenki.
Po pierwsze zapominamy, ilu internautów jest w Japonii, Korei czy Chinach, więc nie wszystkie te odsłony szły z naszej kultury.
Ale szły. Nie wszystkie, ale jednak ich ogromną część nabito w Europie i Stanach.
Prawda. Tyle że u nas nie traktowaliśmy „Gangnam Style” jako klasycznego popowego hitu. Ten kawałek średnio sobie dawał radę w radiu i nie był hitem w sprzedaży. On po prostu podbił sieć. I takich zaskakujących, łamiących konwencję utworów na pewno będzie coraz więcej. Już teraz rok w rok coś takiego się pojawia. Jak nie „Gangnam Style”, to norweski „What Does the Fox Say?”. Podobnie przecież było i z naszym największym hitem ostatniego roku, czyli „My, Słowianie”. To był żart, odrzut z płyty, którą Donatan wcześniej wyprodukował. I nagle okazał się największym przebojem. Tak więc przyszłość popu to będą też hity oparte na wyrazistości, na łamaniu zasad, na zaskakiwaniu, drażnieniu się z odbiorcą.
No dobrze, ale czy w tym morzu dziwactw, kolejnych internetowych artystów, pojawiających się na jeden sezon albo i krócej, w 2040 r. będzie miejsce dla królowej lub króla?
Idole zawsze będą potrzebni. Tyle że spójrzmy, dziś średnia wieku artystek na topie to jakieś 25 lat. Pewnie za ćwierć wieku będzie podobnie, czyli rządzić będą muzycy, którzy albo dopiero co się urodzili, albo jeszcze ich nie ma na świecie.