10. krążek pięćdziesięcioletniego Lenny’ego Kravitza jest bez wątpienia najlepszym materiałem, jaki nagrał w ostatniej dekadzie. Gdyby nie kilka wpadek, płyta „Strut” byłaby znakomita. Kravitz pokazał się na niej ze swojej najlepszej rockowej strony

Energiczne numery „Sex”, „Dirty White Boots” oraz tytułowy „Strut” przypominają najlepsze fragmenty z jego pierwszych płyt: „Let Love Rule”, „Mama Said” i „Are You Gonna Go My Way”. Do tego dochodzi genialnie mieszający rytmiczną gitarę z dęciakami nowojorski hymn „New York City”, w którym Lenny śpiewa do miasta jak do kobiety. Doskonały jest „The Chamber”, który w latach 80. na pewno podbiłby parkiety dyskotek. Tradycyjnie Lenny zagrał niemal na wszystkich instrumentach. Na gitarze wspomógł go stały współpracownik Craig Ross, który na koncie ma także nagrania z Mickiem Jaggerem, B.B. Kingiem i Erikiem Claptonem. We wspomnianych wyżej numerach to się sprawdziło. Gorzej Kravitz poradził sobie w balladach. Nie przekonuje jednostajne, męczące „The Pleasure and the Pain”, a tym bardziej dość kuriozalne lirycznie i niespecjalnie interesujące muzycznie „Happy Birthday” ani nawet rozlazły cover The Miracles „Ooo Baby Baby”. Co prawda w wolniejszych momentach Lenny uwodzi zdecydowanie mniej, niż gdy rockowo przyśpiesza, na pewno jednak warto „Strut” posłuchać na żywo, a okazja nadarzy się 3 listopada w łódzkiej Atlas Arenie.

Lenny Kravitz | Strut | Kobalt | Recenzja: Wojciech Przylipiak | Ocena: 4 / 6