Nie dajmy się zwieść klimatowi retro. „Mad Men” to serial bardzo nowoczesny.

W czasach gdy rozpoczyna się akcja pierwszych odcinków „Man Men”, u nas minęło zaledwie kilka lat od poststalinowskiej odwilży. Terror osłabł, ale życie wciąż nie było kolorowe. Kobietom wprawdzie daleko było jeszcze do feministycznego wyzwolenia, ale wiele z nich musiało pracować, żeby związać koniec z końcem. Być zadbaną żoną bogatego przedsiębiorcy, która krząta się po luksusowym domu w bajecznie rozkloszowanej sukience, zdawało się marzeniem ściętej głowy. Podobnie jak cadillaki, wystawne przyjęcia, spotkania w eleganckich klubach jazzowych, krwiste steki na lunch, hektolitry drogiego alkoholu i nowoczesne biura na Manhattanie. W Polsce „Mad Men” można oglądać jak niezwykłą bajkę. Bajkę o micie wielkiej Ameryki, rozkwicie prosperity i wiary w nieograniczone możliwości. Zresztą i w Stanach doby kryzysu serial zdaje się historią z gatunku „za górami, za lasami”. To opowieść o Ameryce, której już nie ma – dumnej, pysznej, aroganckiej. To świat blichtru, eleganckich garniturów, designu, który m.in. za sprawą „Mad Men” znów staje się modny. Ale owo powszechne szczęście i samozadowolenie jest przecież tylko fasadą. Za nią kryją się nierówności rasowe, seksizm, dramat dyskryminowanych kobiet i mężczyzn, którzy, wskoczywszy w gładkie uniformy, usiłują zdusić w sobie echa wojennych traum. Wiemy o tym dobrze, choćby z takich filmów jak „Droga do szczęścia” Sama Mendesa czy „Służące” Tate Taylor.

„Kim jest Don Draper?” – pyta dziennikarz w pierwszym odcinku czwartej serii, a nie doczekawszy się satysfakcjonującej odpowiedzi, wylicza: „Ma pan boską żonę, dwójkę dzieci, dom w Westchester, dojeżdża pan do pracy samochodem”. Ale to nie cała prawda o głównym bohaterze, granym przez Jona Hamma. Don, rekin branży reklamowej, to postać egoistyczna, cyniczna i skryta. Jego niezachwiana pewność siebie często irytuje. Od samego początku wiemy, że śliczna żona i piękny dom na przedmieściach Nowego Jorku odgrywają rolę urodziwej pocztówki na pokaz. W gruncie rzeczy Don jest pogubiony. Skrywa mroczną przeszłość, wciąż wikła się w niebezpieczne romanse. Tacy są faceci w „Mad Men”. Aroganccy, na pokaz twardzi, nieustannie szpanują pieniędzmi i miłosnymi podbojami. Kobiety jednak tylko pozornie są tu na drugim planie. Tak naprawdę najciekawszą postacią okazuje się Peggy (Elisabeth Moss). Gdy poznajemy ją w pierwszej serii, jest wylęknionym dzieckiem podającym kawę dyrektorom kreatywnym. W sezonie czwartym, którego emisję rozpoczyna TVP Kultura, jest już ważną postacią w firmie, ma własne zdanie i mocną pozycję, choć do awansu musiała przedzierać się niemal po trupach. Powoli obserwujemy, jak w świecie „Mad Men” dokonują się obyczajowe przemiany. Ten serial oglądamy czasem z nutką nostalgii, czasem ze zdumieniem. Z niedowierzaniem obserwujemy, jak dzikie ilości papierosów pochłaniają na ekranie bohaterowie (aktorzy na planie używają podobno mieszanki nieszkodliwych ziół) i ile drinków są w stanie wypić podczas spotkania biznesowego. Otoczka retro to zresztą tylko zmyłka. Podobny serial mógł powstać tylko ze współczesnej perspektywy.