James Mangold mógł zrobić to, co w komiksowym pierwowzorze osiągnęli Claremont i Miller - gatunkową wariację na temat superbohatera. "Wolverine" jest najlepszy w tych momentach, w których nie przypomina ekranizacji komiksu tylko sensacyjny dramat. W pozostałych chwilach, a zwłaszcza w finale, jest po prostu przeciętny.

To szósty film z Hugh Jackmanem w roli Wolverine'a. Od 2000 roku, kiedy na ekrany kin wszedł pierwszy "X-Men", podejście hollywoodzkich wytwórni do ekranizacji komiksów zmieniło się. Pojawiła się trylogia Christophera Nolana i długoletnia, bardzo dobrze przemyślana seria filmów Marvel Studios. Okazało się, że przygody superbohaterów można realizować z różnym podejściem, jednocześnie licząc kolosalne zyski z kin. Wytwórnia 20th Century Fox przysnęła i filmy o mutantach z "X-Men" zaczęły odstawać od konkurencji. Próby doścignięcia czołówki zaczęły się wraz z "X-Men: First Class". Teraz pora na kolejny projekt czyli najnowsze przygody Wolverine'a.

Fabuła filmu została zainspirowana serią komiksów Chrisa Claremonta i Franka Millera, którzy w czterech zeszytach z lat 80. opowiedzieli o przygodach Wolverine'a w Japonii. Nie jest to bezpośrednia adaptacja bo scenarzyści Christopher McQuarrie, Mark Bomback i Scott Frank wprowadzili do oryginalnej historii kilka nowych elementów i jedną, bardzo ważną zmianę: Wolverine wyrusza do Japonii, żeby umrzeć.

Do Kraju Kwitnącej Wiśni sprowadza Logana umierający Yashida - właściciel potężnego technologicznego konsorcjum, któremu Rosomak uratował życie podczas atomowego ataku na Nagasaki. Na miejscu okazuje się, że nie chodzi jedynie o ostatnie pożegnanie, ale o możliwość cofnięcia zmian w ciele Wolverine'a: główny bohater może znowu być śmiertelny. Logan traci zdolność natychmiastowej regeneracji i zostaje wplątany w wojnę o majątek Yashidy.

Reżyser James Mangold ("3:10 do Yumy", "Spacer po linie" ) miał w rękach same atuty: ciekawy materiał źródłowy, jednego z ulubionych superbohaterów Marvela i przede wszystkim wyrobionych odbiorców, którzy w ciągu kilku ostatnich lat widzieli kilkanaście różnych ekranizacji komiksów i wydają się być gotowi na eksperymenty.

Początek filmu jest nieco chaotyczny. Wizje zmarłej partnerki i retrespekcje z czasów II wojny światowy to elementy istotne dla rozwoju fabuły, natomiast scena zemsty za zabicie niedźwiedzia grizzly wydaje się zbędna dopóki nie przypomni podobnego wątku z "Ghost Dog: Droga samuraja" - filmu, który również nawiązywał do japońskiej kultury. Po zawiązaniu fabuły i przeniesieniu akcji do Nipponu "Wolverine" nabiera tempa i staje się bardzo dobrym widowiskiem.

Całość zaczyna przypominać azjatycki thriller z tą różnicą, że główny bohater ma szpony z adamantium. Reżyser jest szczerze zainteresowany tym co dzieje się w głowie Wolverine'a. Na ekranie jest dużo emocji oraz zaskakująco celny humor. Duża w tym zasługa Hugh Jackmana, który gra i wygląda fantastycznie. Do tego momentu w filmie nie brakuje również scen akcji, które są po prostu pojedynkami na miecze, strzały, gwiazdki i szpony. To miła odmiana po naładowanych efektami specjalnymi filmach Marvel Studios. Pojedynki są ciekawe również dlatego, że Wolverine w końcu może zginąć. Niestety mniej więcej w połowie film zaczyna tracić impet, zmieniać ton i podążać w stronę nudnego, sztampowego finału. Zupełnie chybiona końcówka uwypukla również główny problem filmu, czyli brak odwagi.

James Mangold mógł zrobić to co w komiksowym pierwowzorze osiągnęli Claremont i Miller - gatunkową wariację na temat superbohatera. "Wolverine" jest najlepszy w tych momentach, w których nie przypomina ekranizacji komiksu a sensacyjny dramat. W pozostałych chwilach, a zwłaszcza w finale, jest po prostu przeciętny.

Wolverine | USA, Australia 2013 | reżyseria: James Mangold | dystrybucja: Imperial Cinepix | czas: 126 min | Recenzja: Marcin Rybicki | Ocena: 3 / 6