Iggy and the Stooges – taki napis pojawił się na płycie pierwszy raz od 40 lat, kiedy widniał na genialnej „Raw Power”. Czy Iggy Pop wciąż porywa?

Kiedy James Newell Osterberg, czyli Iggy Pop, nagrywał z The Stooges płytę „Raw Power”, finalne dzieło punkrockowej biblii w postaci trylogii poprzedzonej albumami „The Stooges” i „Fun House”, świat wyglądał zgoła inaczej. Trwała wojna w Wietnamie, ruch hippisowski był u szczytu, filmowy świat zachwycał się serią „Ojciec chrzestny”, a w Polsce rządził Edward Gierek. W roku wydania „Raw Power” (1973) Iggy Pop miał 26 lat. Był już wtedy przyjacielem Davida Bowiego, na scenie szalał bez koszulki i prowadził – delikatnie mówiąc – hedonistyczny tryb życia. O najbardziej rock’n’rollowym okresie życia mawiał: „Spędziłem go przede wszystkim w obcych samochodach, wieziony z jednego miejsca nielegalnych czynów do kolejnego”. Udało mu się jednak nagrać płytę, która stała się punktem odniesienia dla całej rzeszy artystów o duchu punkowym. Bez niej nie byłoby pewnie ani Sex Pistols, ani Sonic Youth czy Nirvany. Iggy Pop z The Stooges ustanowili wtedy kanon punkrockowych koncertów, o którym mówił: „Po naszych występach ludzie byli w szoku. Stali w miejscu i nie wiedzieli, jak się zachować, albo uciekali z klubu. Ale ci, którym się podobało, natychmiast włączali się do zabawy”. Przyznaje, że chodząc po ludziach, czuł się jak Jezus. Stooges tworzyli z nim bracia Ron oraz Scott Ashetonowie i James Williamson. Gdy w 1973 r. The Stooges zawieszali działalność, zapewne tylko garstka fanów wierzyła, że ta narkotykowo-alkoholowa, bijąca się między sobą grupa znowu pojawi się na scenie. A jednak po ponad 30 latach, w 2007 r., wydali album „The Weirdness”. Tyle że bez Jamesa Williamsona. Mający ponad sześćdziesiątkę Iggy śpiewał na niej: „My idea of fun is killing everyone” i trudno mu było nie wierzyć. Polscy fani mogli zobaczyć, w jak doskonałej punkrockowej jest formie na zeszłorocznym Off Festiwalu w Katowicach. Pomarszczony jak buldog Iggy dał z zespołem chyba najlepszy koncert festiwalu. Widząc króla punk rocka w takiej formie, nie powinna dziwić nowa płyta Iggy and the Stooges. Co ją łączy z arcydziełem „Raw Power”? Przede wszystkim James Williamson, który powrócił do składu. Do tego nazwa, tak jak na „Raw Power”, widnieje Iggy and the Stooges, a nie samo The Stooges, które pojawiło sie na „The Weirdness”. Na basie, zamiast zmarłego Rona Ashetona, zagrał z kolei Mike Watt.

Już pierwszy numer z „Ready to Die” – „Burn” – pokazuje, że Iggy i ekipa nie zamierzają wychodzić ze swojej punkrockowej ścieżki. Energetyczne otwarcie godne okładki, na której Iggy widnieje owinięty paskiem z dynamitem. Później jest nie mniej energetycznie, z wyjątkiem dwóch balladek („Unfriendly World”, „The Departed”), w których Pop niepotrzebnie zbliża się do Leonarda Cohena. Dodatkowego smaczku dodają na krążku dźwięki saksofonu, skrzypek i klawiszy. W tekstach przeważa równie prosty przekaz co w dynamicznych dźwiękach. Na przykład w „Job” Iggy śpiewa o tym, jak ma nieznośną pracę, za którą dostaje marne pieniądze. W „The Departed” potrafi przyznać, że nocne życie to śmiertelny zaułek, a w „Gun”, że gdyby miał pistolet, to by wystrzelał wszystkich. Dzisiaj, kiedy przejmujemy się zasięgiem sieci, która da nam dostęp do Facebooka, i tym, jakie okulary są obecnie modne, taki ożywczy punk rock jest bardzo potrzebny. A kto może go dać w lepszej postaci niż Iggy Pop i The Stooges?

Iggy and the Stooges | Ready to Die | Mystic | Recenzja: Wojciech Przylipiak | Ocena: 4 / 6