"Hartland. Pieszo przez Amerykę" Wolfganga Büschera to nie prowokacja wymierzona w samochodową manię, lecz liryczny, intymny portret amerykańskiej prowincji

Pierwsza scena tej książki jest znakomita. Oto na posterunek na granicy Kanady i USA dociera osobliwy wędrowiec. Dociera pieszo, mówi z obcym akcentem, dźwiga plecak, w jego paszporcie tłoczą się obce wizy i pieczątki, zapytany o cel podróży, twierdzi, że chce po prostu iść do Teksasu. Przybysz wywołuje poruszenie: wszystkie przedmioty i ubrania z plecaka zostają dokładnie zlustrowane, pogranicznicy przesłuchują – niemieckiego, jak się okazuje – włóczęgę. Trwa to dobre parę godzin, wreszcie zapada decyzja: wpuścić. Stany Zjednoczone witają go niekończącą się śnieżną pustynią. Tak jakby nie było tu nic, jakby po ciągnących się przez pół dnia negocjacjach uzyskał zezwolenie, by wkroczyć w absolutną pustkę. Wolfgang Büscher lubi chodzić. Ten niemiecki pisarz i podróżnik zasłynął książką „Berlin–Moskwa. Podróż na piechotę” (wyd. polskie 2004), świetną literacko reporterską relacją z blisko trzymiesięcznego marszu. W trzy lata później ukazała się u nas „Podróż przez Niemcy”, zapis długiego marszu wzdłuż niemieckich granic, rzecz o oswajaniu ziemi przesiąkniętej tragizmem i poczuciem winy. Potem Büscher udał się na solidny spacer po Azji („Asiatische Absencen”, 2008), następnie zaś nogi poniosły go do Ameryki, czego owocem jest „Hartland”.

Wędrowanie pieszo – i pisanie o pieszej wędrówce – to nie tylko sposób na życie i literaturę. To również wyzwanie rzucone światu wielkich prędkości, decyzja, by opowiadanej przez siebie historii nadać wymiar prywatny, ograniczony ścieżką i horyzontem. Podobna strategia zastosowana wobec USA, kraju, w którym ludzie są przyrośnięci do kierownicy samochodu, a na własnych nogach poruszają się jedynie kloszardzi, wydaje się jawnie prowokacyjna. Ale Büscher nie jest prowokatorem, on po prostu specjalizuje się w reporterskich portretach i nawet Amerykę udało mu się przyłapać za kulisami.

To ziemia monotonnych farm, miasteczek bez właściwości, kościołów i warsztatów samochodowych, zakurzony Midwest zapominający o czasach, gdy wszyscy, którzy tu dotarli, byli intruzami na indiańskiej ziemi. Ameryka bez metropolii, blichtru, nawet bez swojej mitologii. Owszem, wiszą tu gwiaździste flagi, a samochody mają naklejki „Support Our Troops”, ale wszystko odbywa się w szczególnego rodzaju zawieszeniu. Amerykańska prowincja widziana oczyma niemieckiego piechura – życzliwa, senna, odizolowana – nie potrzebuje właściwie niczego poza samą sobą.

Hartland. Pieszo przez Amerykę | Wolfgang Büscher | przeł.Katarzyna Weintraub | Czarne 2013 | Recenzja: Piotr Kofta | Ocena: 4 / 6