Marcin Dorociński to wspaniały aktor. Trochę mu zazdroszczę – mówi Szkot David Tennant, gwiazda serialu „Szpiedzy w Warszawie”

Jean-Francois Mercier, w którego się pan wciela, na początku II wojny światowej zostaje szpiegiem w ambasadzie Francji w Warszawie. Można powiedzieć, że to taki James Bond, tyle że bez gadżetów?

Bardzo dobre porównanie, pochlebia mi wielce – tak, to taki klasyczny James Bond.A tak na poważnie, mój bohater ma kilka gadżetów, oczywiście na miarę czasów, w których rozgrywa się akcja. Myślę, że „Szpiedzy w Warszawie” to jedna z tych ikonicznych szpiegowskich opowieści, na pewno grana przeze mnie postać nie wpisuje się w kanon współczesnych superbohaterów. Ale na tym polega też jego siła. Jest szpiegiem, przy okazji bohaterem wojennym, czuje wielką determinację, by czynić dobro. Musi polegać na innych atrybutach niż gadżety. Musi wiedzieć, komu zaufać. Na przykład, którym kobietom.

No tak, to trudne zadanie.

To jest najtrudniejsze, bez względu na czasy.

A co, jeśli chodzi o scenariusz i historię osadzoną w przeszłości stanowiło dla pana największe wyzwanie?

Wyzwaniem było samo opowiedzenie historii z przeszłości, tak by była atrakcyjna dla współczesnego widza – zarówno pod względem dramaturgicznym, narracyjnym, jak i wizualnym. Innego rodzaju wyzwaniem był rozmach tej produkcji i ambicje jej twórców.Wreszcie musieliśmy być wiarygodni, czyli opowiadając o pewnej rzeczywistości, należało oddać jej atmosferę, ducha, obraz. Kilka razy dziennie zmienialiśmy lokalizacje, scenografia musiała być dopracowana w każdym detalu, po prostu wszystko musiało się zgadzać – czołgi, mundury, chcieliśmy, by eksplozje robiły wrażenie.To było niezwykle złożone pod względem logistycznym przedsięwzięcie, wielopoziomowa produkcja telewizyjna, więc myślę, że sporym wyzwaniem było także to, by przy dość śmiałych założeniach scenariuszowych i realizacyjnych nie było widać na ekranie, że – jak to bywa przy projektach telewizyjnych – trzeba było iść na pewne kompromisy. Jestem bardzo podekscytowany.

Jak się pracowało w Polsce z międzynarodową ekipą, wśród której znaleźli się polscy aktorzy?

Świetnie, okres zdjęciowy przebiegał bardzo sprawnie. Największe wrażenie zrobiło jednak na mnie to, ile Marcin Dorociński ma fanek.To naprawdę imponujące, nawet trochę mu zazdrościłem. Ludzie skupieni wokół planu śledzili każdy jego ruch, stali jak zahipnotyzowani. Sam dołączyłem do pokaźnego grona – fanów, nie fanek – to wspaniały aktor. Potrafi w sposób zdecydowany zaznaczyć swoją obecność na ekranie, skupia na sobie uwagę kamery, a przy tym pozostaje naturalny, bardzo świadomy tego, co chce osiągnąć. Podejrzewam, że jest wielką gwiazdą w Polsce. Ale ze wszystkimi dobrze mi się współpracowało,wszyscy bardzo się starali i byli bardzo pomocni, szczególnie jeśli chodzi o posługiwanie się językiem polskim. Potrafię powiedzieć „dziękuję”. I to by było na tyle. Dziękuję.

Jest pan Szkotem, gra Francuza...

Ideologicznie sobie z tym poradziłem, choć łatwo nie było. Jeśli chodzi o akcent, to nie mogłem mówić ze szkockim akcentem, więc wybrałem najbardziej neutralny, czyli akcent angielski. To musiał być taki akcent, a nie na przykład bardziej uniwersalny, jak amerykański, bo brzmiałby niewłaściwie.

Warszawa, Kraków, Chabówka – tam odbywały się zdjęcia. Które z tych miejsc zrobiło na panu największe wrażenie?

Chętnie bym wrócił do Krakowa, to piękne miasto,według mnie z zupełnie innej epoki. Ale byliśmy tam przez moment, więc nie mogłem skorzystać w pełni z pobytu, czego bardzo żałuję. Na chwilę przenieśliśmy się do Chabówki, tam jest coś, czego nazwy nie potrafię powtórzyć, takie niezwykłe miejsce…

Skansen Taboru Kolejowego.

Tak, i to zrobiło na mnie największe wrażenie. Nie zdawałem sobie sprawy, że takie miejsca istnieją.To była frajda, cieszyłem się jak chłopiec. Warszawa też jest ciekawa, choć w zupełnie innym stylu niż Kraków, ma zupełnie inny rytm. Najbardziej podobało mi się w stolicy – pewnie odpowiem jak typowy turysta – Stare Miasto. Dla mnie to gotowy plan zdjęciowy. Więc okoliczności były sprzyjające, a miejsca,w których realizowaliśmy zdjęcia, przypominały mi o czasie, o którym opowiadamy. Chętnie tu wrócę, nie tylko na plan zdjęciowy, po prostu, żeby pojeździć, pozwiedzać, pobyć.