W historii Przemyka jest wiele interesujących dramatycznie sytuacji, które warto przedstawić w filmie; opowiedzenie o tej sprawie jest nam dzisiaj szczególnie potrzebne - powiedział PAP reżyser Jan P. Matuszyński, który pracuje na obrazem o zamordowanym w 1983 r. maturzyście.

Na jakim etapie jest praca nad filmem opartym na nagrodzonym Nike reportażu Cezarego Łazarewicza "Żeby nie było śladów" o zamordowanym w 1983 roku przez milicjantów maturzyście, Grzegorzu Przemyku?

Jan P. Matuszyński: Scenariusz do filmu jest już właściwie gotowy, napisała go Kaja Krawczyk-Wnuk. Uczestniczyłem w procesie jego powstawania od samego początku.

Producenci filmu Aneta Hickinbotham i Leszek Bodzak składają wniosek na produkcję do Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej. Oceniamy, że jak wszystko dobrze pójdzie, zdjęcia rozpoczną się najwcześniej pod koniec przyszłego roku. To oznacza, że między moim pierwszym a drugim filmem będzie pięć lat przerwy, ale obiecałem sobie, że nie będę się śpieszył. Chcę, żeby ten film był dopracowany i - pod wieloma względami - inny niż mój debiut.

Dlaczego zdecydowałeś się opowiedzieć właśnie tę historię?

Jan P. Matuszyński: Uważam, że przypomnienie i opowiedzenie historii Grzegorza Przemyka jest nam dzisiaj szczególnie potrzebne. Zainteresowały mnie także wątki rodzinne. Książka Cezarego Łazarewicza dała temu impuls. Zrobiły na mnie wrażenie słowa Łazarewicza, że rozpoczął pracę nad książką, bo poczuł, że list, który napisała matka chłopaka, Barbara Sadowska, był skierowany także do niego; poczuł, że jest właściwym człowiekiem, by po tę historię sięgnąć. A ja poczułem, że chciałbym właśnie tę historię przenieść na ekran.

Uważasz, że opowiadanie o tym fragmencie historii leży w rękach młodych twórców, którzy przez to, że sami jej nie przeżyli, nie są nią obciążeni?

Jan P. Matuszyński: Wiek nie ma tu znaczenia. Liczy się to czy historia warta jest opowiedzenia i czy jest pomysł na jej ekranizację. Uważam, że takie podejście było siłą "Ostatniej rodziny". Urodziłem się rok po zabójstwie Przemyka. Chcę tę historię zgłębić także sam dla siebie, poukładać sobie tamte wydarzenia; ona do mnie przemawia i czuję wewnętrzną potrzebę, żeby ją opowiedzieć. Składa się na nią wiele tragicznych i interesujących dramatycznie sytuacji, które warto przedstawić w filmie.

Z czyjej perspektywy opowiesz tę historię? W spektaklu "Żeby nie było śladów" w inscenizacji Piotra Ratajczaka w Teatrze Polonia w centrum wydarzeń była Barbara Sadowska.

Jan P. Matuszyński: Niewątpliwie postać Sadowskiej jest bardzo interesująca. To przejmujący obraz artystki, kobiety, matki. Jest jednak zbyt wcześnie, aby mówić o tym, jak to będzie przedstawione w filmie. Mogę tylko powiedzieć, że podchodzimy do sprawy Przemyka w inny sposób. Bardzo ważne dla mnie jest to, żeby ta historia została w filmie opowiedziana z szacunkiem do ludzi, których dotyczyła.

Nie boisz się hagiograficznego podejścia do Grzegorza Przemyka?

Jan P. Matuszyński: Kompletnie nie interesuje mnie budowanie pomników, od tego są ludzie, którzy budują pomniki. W przypadku "Ostatniej rodziny" także nie chcieliśmy opowiadać o Zdzisławie Beksińskim jako artyście malarzu, tylko przedstawić jego sztukę jako element rodzinnej, bardzo ludzkiej opowieści; podobny sposób myślenia towarzyszy mi w przypadku filmu o sprawie Przemyka. Na pewno nie chcę nikogo oceniać i uważam, że kino historyczne, czy w ogóle szerzej kino, robi się nie po to, żeby wskazywać, kto był dobry, a kto zły. Chciałbym pokazać zawiłość i niejednoznaczność ówczesnych postaw i sytuacji, z kilku perspektyw.

Opowiadanie o prawdziwej postaci w kinie wiąże się z potencjalną krytyką ze strony osób, które ją pamiętają. Podobna sytuacja miała miejsce w przypadku Dawida Ogrodnika w „Ostatniej rodzinie" grającego Tomasza Beksińskiego.

Jan P. Matuszyński: Dalej będę stał na stanowisku, że przy pracy nad "Ostatnią rodziną" bardzo wiele odpuściliśmy Tomkowi, a to, co ostatecznie pokazaliśmy na ekranie, jest złagodzoną wersją tej postaci i przede wszystkim naszą interpretacją jego osoby. Są różne opracowania historii Beksińskich i różne interpretacje na ich temat. Podobnie jest w przypadku historii Przemyka, wcześniej reportaż na ten temat napisał choćby Wojciech Tochman. Czytając go, byłem zaskoczony tym, jak bardzo różni się od opowieści Łazarewicza, jednak nie w dziedzinie faktów, raczej w kwestii ich interpretacji oraz prowadzenia narracji.

Wspomniałeś, że po "Ostatniej rodzinie" zdecydowałeś się poczekać z drugim filmem. Mogłeś jednak od razu pójść za ciosem.

Jan P. Matuszyński: Po "Ostatniej rodzinie" interesowało mnie kilkanaście projektów, które miały potencjał filmowy, ale ostatecznie z pełnym przekonaniem zdecydowałem się dopiero na realizację filmu o sprawie Przemyka. W międzyczasie pracowałem przy serialach, ćwiczyłem warsztat, ale też miałem z tej pracy wiele radości i zdobyłem ogromne doświadczenie. Wiadomo, że praca przy produkcjach telewizyjnych wygląda inaczej niż przy filmie, ale "Watahę", "Drugą szansę" czy "Nielegalnych" uważam za ciekawe, różnorodne projekty. Obecnie pojawiają się coraz częściej seriale o charakterze zdecydowanie bardziej autorskim, gdy idzie o reżyserię. Na przykład "Wielkie kłamstewka" czy niedawne "Ostre przedmioty" to właściwie kilkuodcinkowe filmy realizowane przez jednego reżysera. David Lynch, robiąc trzeci sezon "Twin Peaks", mówił wprost, że to jest 18-godzinny film. W Polsce takimi przykładami mogą być na razie "Kruk" czy "Ślepnąc od świateł" - pierwszy nakręcony w całości przez Maćka Pieprzycę, drugi przez Krzyśka Skoniecznego. Obaj reżyserzy mieli kluczowy, kreatywny wpływ na efekt końcowy. Taka praca to zapewne szalenie interesujące wyzwanie, ponieważ kreuje się cały świat serialu od początku do końca. Chciałbym się zmierzyć z podobnym zadaniem w przyszłości.

Sądzisz, że serial może stanowić mocniejszy komentarz społeczny niż film?

Jan P. Matuszyński: Wystarczy wspomnieć "House of Cards", który jest doskonałym przykładem serialu reagującego na to, co dzieje się w rzeczywistości. Mam do tej produkcji bardzo duży szacunek. W Polsce podejmowano już takie próby - mam tu na myśli "Ekipę" Agnieszki Holland, Magdy Łazarkiewicz i Kasi Adamik. Szkoda, że zaprzestano produkcji po jednym sezonie. Warto, by powstał serial polityczny odnoszący się do aktualnej sytuacji w Polsce. Tego rodzaju wątki pojawiają się w niektórych pełnych metrażach fabularnych. Nie znaczy to jednak, że serial ma na jakichkolwiek polach konkurować z filmem. To są zupełnie inne formy wyrazu i obie mogą być mocnym komentarzem społecznym. Dotyczy to także filmów dokumentalnych.

Obecnie pracujesz nad serialem "Nielegalni". O czym opowiada ta historia?

Jan P. Matuszyński: W tym roku oferta na rynku jest bardziej różnorodna niż w poprzednich latach, a "Nielegalni" idealnie wpisują się w ten obraz. To będzie chyba pierwszy serial szpiegowski od czasu "Stawki większej niż życie". Pierwszy sezon oparty jest na motywach z dwóch książek Vincenta V. Severskiego. Nad produkcją pracowaliśmy wspólnie z Leszkiem Dawidem, który zrealizował pierwszych pięć odcinków, ja - drugie pięć. Zawsze chciałem zadebiutować filmem sensacyjnym, dlatego chętnie zaangażowałem się w ten projekt. Praca nad serialem jest ciekawym polem kontaktu z aktorami, bo w żadnych innych okolicznościach nie da się poznać ich tak wielu, w dodatku pierwszoligowych. Co więcej, odbywa się to w bardzo wygodnych warunkach, reżyser ma szanse spędzić trochę czasu z każdą z postaci. Choćby możliwość spotkania się przy "Nielegalnych" - w zupełnie innej konfiguracji, w innym gatunku i przy innego rodzaju scenach - z Andrzejem Sewerynem. To inspirujące zdarzenie. W "Nielegalnych" grają także Agnieszka Grochowska, z którą wcześniej nie pracowałem, bardzo ciekawy Filip Pławiak i Grzegorz Damięcki - z nim spotkałem się na planie "Watahy".

A jaką rolę przewidziałeś dla kobiecych bohaterek w tej szpiegowskiej historii?

Jan P. Matuszyński: Kiedy przeczytałem pierwszą wersję scenariusza, pomyślałem, że choć postaci kobiece są w nim dobrze zarysowane to można dać im trochę więcej przestrzeni. Wspólnie ze scenarzystami, udało się dobudować warstwę prywatną i obyczajową wielu postaciom, dzięki czemu ten serial nie będzie tylko opowieścią szpiegowską, ale zyska dodatkowe barwy. Uważam, że tego rodzaju produkcje powinny bazować w odpowiednich proporcjach zarówno na historii jak i na bohaterach. Jeśli realizuje się thriller szpiegowski, nawet oparty na tak mocnej formie jak u Severskiego, to stworzony przez niego świat można uzupełnić pod tym kątem. Każdy porządny serial to oprócz intrygującej historii, przede wszystkim ciekawie zarysowani i zagrani bohaterowie.