Ludzka pamięć jest dobra, ale krótka. „Niebo jest nasze”, reportaż historyczny amerykańskiego dziennikarza Brendana I. Koernera, opowiada o nieodległych przecież czasach – mowa tu o przełomie lat 60. i 70. zeszłego wieku – ale dla czytelnika ma walor elektryzującego archeologicznego odkrycia.
ikona lupy />
Brendan I. Koerner, „Niebo jest nasze. Miłość i terror w złotym wieku piractwa powietrznego”, przeł. Barbara Gadomska, Czarne 2017 / Dziennik Gazeta Prawna
Z czym kojarzy nam się dzisiaj porwanie pasażerskiego samolotu? Naturalnie z rozlewem krwi, śmiercią wszystkich osób na pokładzie, z islamskim terroryzmem, z ikonicznym obrazem płonących wież WTC, wreszcie – z obsesyjnym systemem lotniskowej kontroli bezpieczeństwa. To właściwie nie do uwierzenia, że kiedyś, nie tak dawno, załatwiano te sprawy całkiem inaczej.
Stany Zjednoczone lat 60. miały problemy nie tylko z wojną w Wietnamie, emancypacją Afroamerykanów i hipisowską kontrkulturą, lecz także z falą uprowadzeń samolotów o niespotykanej skali. Skala to jedno, drugie to egzotyka: z tych porwań wszyscy – załoga, pasażerowie, terroryści – przeważnie uchodzili z życiem.
Koerner poświęca swoją znakomitą książkę wielostronnej analizie tego fenomenu. Socjolog powiedziałby zapewne, że masowy charakter owego terroryzmu był kolejnym wyrazem głębokiej społecznej frustracji, jaka dotknęła wówczas Amerykę. Ale sama frustracja nie wystarczy, by wnieść na pokład samolotu nabitą broń, przystawić lufę stewardesie do skroni, a potem zażyczyć sobie zmiany kursu z Houston na Hawanę (do Hawany latano w ten sposób bardzo często).
Stany były pierwszym krajem, w którym lotnictwo pasażerskie przestało mieć elitarny charakter – licznym konsumentom z klasy średniej zależało przede wszystkim na jak najmniej kłopotliwym przemieszczaniu się z punktu A do punktu B. Skoro tak, linie lotnicze na wysoce konkurencyjnym rynku nie miały żadnego interesu w torturowaniu swoich klientów dodatkowymi przeszkodami. Mówiąc prościej: w latach 60. praktycznie nie było żadnego systemu kontroli pasażerów, na pokład dało się wnieść wszystko, a z rodziną jeszcze w latach 70. człowiek żegnał się przy schodach do samolotu. „Niebo jest nasze” jest w jakiejś mierze historią przeciągania liny między państwem a lotniczymi firmami przewozowymi, którym w epoce samolotowego kidnapingu (zdarzało się i po parę porwań tygodniowo) nadal bardziej opłacało się pokrywać dodatkowe koszta – okupy czy odszkodowania – niż zainwestować w drogą technologię prześwietlania bagażu i zatrudnić rzesze dodatkowego personelu.
Inną sprawą była szczególna akulturacja kidnapingu – każdy, kto wsiadał do samolotu, musiał się liczyć z tym, że poleci niezupełnie tam, dokąd zamierzał. Pomysły FBI, by strzelać do porywaczy, uważano za niedorzeczne, okrutne i narażające na szwank bezpieczeństwo pasażerów. Potrzeba było ponad dekady uprowadzeń, zdecydowanej zmiany klimatu politycznego oraz nowego zagrożenia w postaci groźby zniszczenia reaktora jądrowego za pomocą porwanego samolotu, by bohaterską figurą – w miejsce pilota zgadzającego się dla dobra klientów na wszystkie żądania terrorystów – stał się w zbiorowej wyobraźni uzbrojony po zęby agent federalny.
Koerner buduje narrację wokół jednego z najsłynniejszych porwań tamtych czasów – Roger Holder i Cathy Kerkow w 1972 r. zdołali dotrzeć uprowadzonymi w Stanach samolotami aż do Algierii i wymusić pół miliona dolarów okupu, mając przy sobie jedynie atrapę bomby. Ich eskapada wyznacza w pewnym sensie kres ery pirackiej wolności, będąc zarazem tej epoki kwintesencją: związek Holdera, poranionego psychicznie czarnoskórego weterana z Wietnamu, i Kerkow, hipisującej białej dziewczyny z konserwatywnej prowincji, miał w sobie coś z zakazanej miłości; ich anarchizującą, podniebną wycieczkę interpretowano politycznie, choć w istocie była ona rozpaczliwą próbą nadania sensu swojemu życiu. Ameryka szybko zapomniała o tej parze – ich losów nie sposób dziś właściwie zrozumieć bez szerszego kontekstu. Ale Koerner właśnie tego kontekstu dostarcza. To bardzo dziwna love story. Trochę „Wniebowzięci” po amerykańsku.