Mnie nie wystarcza sama piosenka. Potrzebuję wiedzieć, kto ją napisał, gdzie była wykonywana i jak wyglądały czasy, kiedy wchodziła do obiegu.

Kultura

z Janem Młynarskim rozmawia Konrad Wojciechowski
Widzę, że palisz

No tak, palę.

Kampanie antynikotynowe do ciebie nie przemawiają?

Co zrobić, przyzwyczajenie.

Rzucić!

Żeby to było takie proste…

To może prościej będzie porozmawiać o używkach. Właśnie nagrałeś płytę „Narkotyki”…

Nie podpuszczaj. (śmiech) To jest gra słów, a nie powód do rozmowy o używkach. Narkotyki to piosenki. Mamy do czynienia z bardzo pojemnym słowem, które odnosi się do substancji odurzających, ale może być też metaforą i jest nią na tej płycie. Stąd tytuły utworów – „Haszysz”, „Opium”, „Nikotyna”, „Morfina”. Każda z wymienionych piosenek liczy ponad 100 lat. Każda opowiada o miłości, no bo przecież miłość też jest narkotykiem. Kontrowersyjny tytuł albumu to dobra okazja, żeby się do czegoś przyznać: od wielu lat jestem uzależniony od piosenek.

Jako kolekcjoner pieśni z dawnych lat jesteś trochę takim zbieraczem niedopałków z ulicy?

Dobre porównanie, choć ja powiedziałbym, że to raczej zagarnianie popiołu. Bo nad tymi piosenkami – z uwagi na epokę, z której pochodzą – unosi się cień zagłady z czasów II wojny światowej; zagłady kultury, ludzi i świata, który przestał istnieć. Piosenkowa archeologia to ekscytująca przygoda. Ale wiąże się z nią spora odpowiedzialność, bo przywracanie tych utworów jest w moim przypadku dalekie od zabawy w retro. Patrzę na świat sprzed 100 lat i widzę kontekst tych piosenek. Niedopałki – jak to ująłeś – istotnie się różnią; jeden jest wypalony bardziej, drugi mniej. Innym się zaciągniesz tylko raz, ale jak!

Bierzesz w płuca świat, którego nie ma. Czy zastanawiałeś się, co by było, gdyby nie wojna, gdyby tamten świat przetrwał?

Z wojny ocalała relatywnie duża grupa reprezentantów przedwojennego świata rozrywki. Ale kluczowe postacie zniknęły – albo wyjechały z Polski, albo zginęły podczas wojny. A reszta, która przeżyła, chciała nadal funkcjonować. Historia przedwojenna nie kończy się w 1939 r., tylko 10 lat później. To jest cezura. W latach 1945–1949 panował niesłychany rozkwit muzyki rozrywkowej w Polsce, szczególnie w Warszawie, ale także w Poznaniu czy Krakowie. Przedwojenni muzycy chcieli żyć, pracować, dzielić się tym, co robią, dlatego ich artystyczna spuścizna jest bardzo obszerna. Weźmy Zygmunta Karasińskiego, który pisał świetne piosenki i po wojnie prowadził wspaniałą orkiestrę. W dwudziestoleciu międzywojennym był pionierem tanecznej muzyki jazzowej, a w 1945 r. nadawał ton polskiej muzyce rozrywkowej, występując na gruzach i zgliszczach. Cały karnawał skończył się w cztery lata później, kiedy władza ludowa uznała przejawy tej kultury za szkodliwe. Zaczął się czas jazzu katakumbowego, przestały funkcjonować jazzowe orkiestry, a była ich przed wojną cała masa.

Świat sprzed zagłady na szczęście zupełnie nie zniknął. Mamy na to dowody w postaci twórczości Jerzego „Dudusia” Matuszkiewicza, Andrzejów Kurylewicza i Trzaskowskiego, Krzysztofa Komedy. Oni w trudnych warunkach nagrywali niesamowite rzeczy. Kiedy do Polski przyjechał Willis Conover – amerykański dziennikarz i znany popularyzator jazzu – i usłyszał, jak się gra za żelazną kurtyną, ukuł termin „polish jazz”, który później się przyjął i pod tym szyldem została wydana słynna seria albumów.

Jazzmani imponowali ci od dzieciństwa?

To byli ludzie, którzy kontestowali przedwojenny dorobek – szli pod prąd, robili coś nowego. Ale nie skoczyli ze spadochronem, nie pojawili się przypadkiem. Wywodzili się z nurtu muzyki znanej przed Zagładą. Piosenki z tamtego okresu traktuję jako spoiwo z poprzednimi pokoleniami, z którymi czuję artystyczną więź. Niby nic nie zostało, Warszawa została zrównana z ziemią, ale spójrz na to miasto. Ono żyje. Infrastruktura to jedno, ale ludzie! Z różnych stron Polski zaczęli tu wracać – z całej rodziny jeden człowiek albo z całej kamienicy jeden sąsiad. Wola przetrwania okazała się olbrzymia.

Z dzieciństwa zapamiętałem kilka osób, które wywarły na mnie duży wpływ, czego wcześniej kompletnie sobie nie uświadamiałem. Dużo słuchaliśmy z rodzicami muzyki tradycyjnej, nie tylko polskiej. Ojciec – który wychowywał się w domu, gdzie stały gramofon i fortepian, organizowano wieczorki, słuchało się muzyki poważnej i rozrywkowej – bardzo lubił tradycyjny jazz amerykański, z okresu nowoorleańskiego. Poważał też Binga Crosby’ego, Franka Sinatrę, Ellę Fitzgerald, Billie Holiday. Nasiąkałem tym od małego.

Dlaczego wciąż się zaklinasz, że nie uprawiasz retro?

Nie czytam tamtych piosenek w kategoriach frywolnej, starodawnej rozrywki, która jest obliczona na krótkotrwały efekt. One mają rdzeń, fundament, w którym funkcjonujemy dziś. Zachowujemy ciągłość. Przecież nie wzięliśmy się znikąd. Ktoś był przed nami. Dlatego warto podawać dalej te piosenki z szacunku do tradycji, ale i po to, aby spróbować za ich pośrednictwem skomentować teraźniejszość; zobaczyć, jak rezonują z obecną rzeczywistością.

Próbujesz połączyć rozdzielone światy?

Być może. „Narkotyki” to zbiór piosenek nieznanych. Tylko „Morfinę” opublikowałem wcześniej na płycie (mowa o albumie „Przyznaj się” Warszawskiego Comba Tanecznego – red.). Ale wtedy nie poszedłem za ciosem, nie próbowałem następnych substancji.

Twój ojciec z refleksem reagował na rzeczywistość. Jego piosenki – podam tylko jako przykłady „Róbmy swoje” albo „Co by tu jeszcze” – oddawały aktualne nastroje. Ty relacjonujesz odległą historię. Nie czujesz codzienności?

Czuję. Ale czuję po swojemu. Zresztą jest masa artystów, którzy dobrze to robią. Bo czym innym jest stołeczny podwórkowy hip-hop?

Tylko że rap jest hermetyczny i wykształcił mało uniwersalny język, zrozumiały dla wąskiego środowiska, a przy tym dość wulgarny.

Jest wulgarny tak jak teraźniejszość.

Wracając do przedwojnia, miasto uwielbiało się bawić w kabarecie – za duże pieniądze, bo wstęp do Qui Pro Quo czy Morskiego Oka kosztował dużo. Jedynie zamożnych było stać na taką rozrywkę. A czego elita lubiła słuchać najbardziej? Szemranych piosenek. A te utwory pisali fachowcy, którzy jeździli na przedmieścia, słuchali anonimowych śpiewaków, którzy nie mieli szans trafić do świata wyższych sfer, i zanosili ich treści wyżej. Warszawa lubowała się tym językiem, historiami o nożu, miejskimi legendami. Zahaczamy o fascynujący żywot piosenki, która jest inspirowana „dołem”, została napisana „na górze” i za chwilę znów wracała „na dół”, bo była podchwytywana. W zasadzie stawała się „piosenką środka”, bo wszyscy jej słuchali, na masową skalę. I po pewnym czasie już nie wiesz, kto ten kuplet napisał. On staje się wspólną własnością. Tak jak historia o Czarnej Mańce, w której podkochiwali się bandyci, a ona chciała tylko jednego, lecz on ją zostawił i ona się zabiła. To utwór kabaretowy z 1918 r., oparty na miejskich opowiadaniach. Piosenka powstała w kabarecie i wylądowała na ulicy. Czyż to nie piękne?

Znalazła się tam dzięki orkiestrom ulicznym, których dzisiaj prawie nie ma.

One w dawnych czasach grały hity znane i lubiane. Jak szedłeś ulicą i nie widziałeś, kto gra, ale słyszałeś dobiegającą zza winkla znaną melodię, to mimo wszystko chciałeś się zbliżyć albo zatrzymać, rzucić pieniądz do kapelusza. Taki był cel. Gdyby muzycy grali coś zupełnie nieznanego, nikt by nie przystanął i nie poczęstował groszem.

W dawnym czasach orkiestr w Warszawie było mnóstwo. Stolica kochała artystów ulicznych. Ale zauważ jedną rzecz: tamte instrumenty mają dziś ponad 100 lat – to bardzo archaiczne „narzędzie pracy”. Czy za pomocą bandżoli albo piły da się wiarygodnie opowiadać o tym, co się teraz dzieje w mieście? Nie wiem. Idąc w duchu dawnych orkiestr, musiałbyś obecnie grać na zupełnie innych instrumentach i wykonywać piosenki Dawida Podsiadły bądź Sanah. Oczywiście, zgadzam się, że dzisiejsza rzeczywistość jest równie barwna, a jej komentowanie jest niewyczerpanym źródłem możliwych piosenek.

To dlaczego tego nie robisz?

Robię, sporadycznie, ale robię. Dałem temu wyraz na płycie „Skarałeś mnie, Boże” Warszawskiego Comba Tanecznego z Kapelą Zdzisława Kwapińskiego. Znajdziesz tam kilka współczesnych kawałków. Ja wiem, niewiele tego. Może kiedyś będzie więcej, może przyjdzie na to czas. Na razie inspiruje mnie tradycja.

O Czarnej Mańce jest piosenka, a o Czarnym Romanie nie ma.

Fakt, o Czarnym Romanie powinna być piosenka. I to niejedna.

Ale nikt jej jeszcze nie napisał i nie zaśpiewał.

Być może zbyt szybko poruszamy się po mieście i za mało pielęgnujemy codzienność. A ona pędzi, zdarzenia szybko następują po sobie, jedne po drugich; ludzie umierają, odbywa się pogrzeb, ktoś o tym napisze i idziemy dalej. Oddanie hołdu człowiekowi, upamiętnienie jego życia bywa błahe i powierzchowne albo w ogóle się o nim nie wspomina. Zdolność odczytywania przeszłych zjawisk i osadzenia ich w sytuacji tu i teraz jest umiejętnością rzadką. Ale bardzo cenną i potrzebną.

Choć ty wolisz wykopaliska.

Zajmuję się starymi piosenkami, bo je lubię. Są bardzo wieloznaczne i wywodzą się z kontekstu, który wciąga mnie jak wir. A jednocześnie płyta „Narkotyki” to zbiór piosenek wykonanych w sposób totalnie nieprzystający do tamtego okresu. Piotr Wróbel, lider Brass Federacji, zaaranżował te piosenki, łącząc tradycję i eklektyczne, wielowątkowe myślenie. Gdybyś mnie zapytał, czy zrobiłbym te piosenki w popowym stylu, to absolutne nie; niech to robi ktoś inny. W Warszawskim Combie Tanecznym z roku na rok poszerzamy repertuar, staramy się być jak najbardziej tradycyjni, bo ustaliliśmy, że jest pewien kanon warszawskiego brzmienia i próbujemy go zachować – nie robimy stylistycznych fikołków, żadnych skoków w bok. Z kolei w zespole z Marcinem Maseckim odwołujemy się do tradycji jazz bandu, orkiestry tanecznej – mamy ustalone instrumentarium, ale jednocześnie korzystamy z aranżacyjnych zabiegów, których nie użyliby artyści pracujący w tamtym okresie. Nie chcę kompletnie zrywać z tradycją. Tamte utwory są do niej przyspawane. Można nią umiejętnie żonglować, ale żeby to robić odpowiedzialnie, trzeba ją znać. A dyletanctwo w sztuce to, niestety, plaga.

Tylko czy ta wiedza jest ludziom jeszcze do czegokolwiek potrzebna?

Mówisz o odbiorcach? Odbiorcom bywa potrzebna. Ale dla twórców i wykonawców powinna być nieodzowna.

Czyli myślisz tylko o sobie?

Myślę o sobie, ale nie tylko. I uważam, że wszyscy, którzy jak ja zajmują się piosenkową archeologią, powinni postępować podobnie. Nie podążać za samą melodią, bo piosenka przedwojenna jest czymś więcej. Jest depozytem kulturowym niematerialnego dziedzictwa – używając fachowych terminów. Tego nie można pominąć, lekceważyć. A co do słuchaczy – wejdą w ten świat na tyle, na ile zechcą. Podaję im gotową rzecz, proszę bardzo – bierz, słuchaj i rozkoszuj się tym albo nie. Mnie nie wystarcza piosenka jako taka. Potrzebuję wiedzieć, kto ją napisał, gdzie była wykonywana, przez kogo i jak wyglądały czasy, kiedy te utwory wchodziły do obiegu.

Jesteś ginącym gatunkiem...

Być może, ale nie jestem jedynym osobnikiem. Spójrz na tradycję piosenki rozrywkowej w Ameryce, Anglii, we Francji czy w Szwecji. Tamte kraje nie doświadczyły zagłady, więc piosenka, nawet stuletnia, jest traktowana jako standard, element kultury, z którego możemy czerpać i nie musimy nad nim płakać. A u nas to już nie jest takie proste. Nie przejdziesz 5 metrów po Warszawie, żeby nie przeczytać 10 tablic pamiątkowych ku czci poległych w czasie wojny.

Bandżoli Grzesiuka jeszcze używasz?

Oczywiście (wyciąga instrument z futerału i gra fragmenty warszawskich melodii). Wiesz, Grzesiuk zawsze ją nosił przy sobie. I ja też, jak gdzieś idę, bardzo często zabieram ją ze sobą.

To jest ten łącznik, ten pomost?

To wielka sprawa, że udało się tę bandżolę uratować. Regularnie korzystam z niej na występach, choć jest tak bardzo delikatna, że gdyby zagrać na tym legendarnym instrumencie cały koncert, toby się rozpadła. Śpiewam przy akompaniamencie bandżoli Grzesiuka starodawne ballady warszawskie. Lutnicy są pod wielkim wrażeniem wykonania tego instrumentu. A skonstruowano go metodą chałupniczą w obozie koncentracyjnym. Tyle lat minęło, a bandżola ciągle gra i grając na niej, nie trzeba się zbytnio wysilać.

Czujesz, że Grzesiuk symbolicznie wskazał cię palcem jako miejskiego barda, który zaniesie dalej jego opowieść?

Jest dla mnie bardzo ważną postacią. Krąży dużo nieprawd na jego temat – że był rzezimieszkiem, bandziorem, człowiekiem z półświatka. A on w dużej mierze sam się takim wymyślił, już po wojnie, na potrzeby pisanych książek. Polska go pokochała, bo był symbolem tego wszystkiego, co zabrała wojna. Takich Grzesiuków było więcej, a on jedyny akurat przeżył. To samo Marek Edelman – przetrwał piekło i został w Polsce po wojnie, żeby pilnować pamięci i o niej opowiadać. Takich misjonarzy było kilku. Singer ocalił w swoich książkach przedwojenny żydowski świat, Edelman – losy bezimiennych bohaterów, którzy zginęli w getcie, a Grzesiuk odbudował nam Warszawę w piosenkach.

Spotykasz się jeszcze z ludźmi, którzy skakali nad przepaścią między tymi dwoma światami?

Tak, spotykam, rozmawiam, nagrywam te rozmowy. Widzę wielki walor w wydobywaniu z ludzi ich osobistych historii, bo one uzupełniają wiedzę podręcznikową, tak samo jak robią to piosenki. Wiesz, każde miasto ma swój specyficzny zapach. Mnie interesowało, jak pachniała Warszawa przed wojną.

Jak pachniała?

No właśnie, skąd się tego dowiedzieć? Z lekcji historii? Trudna sprawa. Najlepiej zapytać kogoś, kto wtedy żył w stolicy. Któregoś razu poszedłem do Bohdana Tomaszewskiego i zadałem mu to pytanie. On dokładnie pamiętał zapach Śródmieścia. To był miks trzech rzeczy – końskiego łajna, bo wszędzie ulicami miasta jeździły dorożki; węgla i koksu, które w postaci dymu wydobywały się z kominów, oraz aromatu mielonej kawy z otwartych kawiarni. Musiałbym przeczytać mnóstwo książek, żeby się o tym dowiedzieć. ©Ⓟ