Przepowiadano już zmierzch czarnej płyty, ale winyle wróciły do łask. Teraz, w dobie muzyki cyfrowej, kres ma przyjść na płytę kompaktową. Ale chociaż niemal wszyscy słuchają piosenek przez YouTube, muzyka na CD nadal cieszy się popytem

Dzwoni telefon. W telefonie głos Krzysztofa Skiby, który mówi, że będzie przejazdem w Warszawie i chętnie się spotka, bo Big Cyc właśnie wydał dwupłytowy album. Wydawnictwo wygląda okazale – ekologiczne, kartonowe opakowanie, tzw. digipack, w środku przepastny booklet, czyli ciekawie ilustrowana książeczka z wszystkimi tekstami piosenek, no i najważniejsze: dwie płyty; jedna w formacie CD z nagranym koncertem audio, druga DVD – do obejrzenia występ Big Cyca w klubie Stara Przepompownia w Ostrowie Wielkopolskim.
Album „Przystanek wolność”, zrealizowany z Funduszu Wsparcia Kultury, który pomaga artystom przerwać w pandemii, jest do kupienia w internecie za ok. 25 zł. I pewnie znajdzie nabywców wśród zagorzałych fanów Big Cyca. Ale płyta fizyczna powoli umiera, choć jeszcze nie czas wyprawiać z tego powodu huczną stypę.
Jakie jest dziś znaczenie CD? Chodzi tylko o to, by muzyk mógł ją wręczyć dziennikarzowi w nadziei, że ten coś o niej napisze w mediach (co niniejszym czynię), a kolejną organizatorom koncertu, licząc, że zagra dzięki temu w danej miejscowości?
Big Cyc ma akurat na rynku dużą renomę, więc nie musi się w taki sposób promować, ale wielu mniej rozpoznawalnych wykonawców robi to świadomie. Jeśli nie mają kontraktu z profesjonalną wytwórnią, nagrywają płytę za własne pieniądze (lub za środki pozyskane od prywatnych donatorów znalezionych na portalach crowdfundingowych) i wręczają później wyprodukowany przez siebie album jak wizytówkę tudzież ulotkę reklamową. Płyta zaświadcza o istnieniu artysty, który potrzebuje rozgłosu. W internecie panuje duży tłok, trudno się przebić przez nadmiar informacji. A ładnie wydana płyta przykuwa uwagę i – nieważne, kupiona czy podarowana – trudno jej nie posłuchać.
Jeszcze 25 lat temu zyski ze sprzedaży płyty potrafiły zapewnić artyście dostatnie życie. Weźmy album „Nic nie boli tak jak życie” Budki Suflera z 1997 r., który rozszedł się w nakładzie ponad 1 mln egzemplarzy i ustawił finansowo muzyków. To były czasy, kiedy za sprzedaż 50 tys. egz. albumów w kategorii „muzyka rozrywkowa” artystę nagradzano prestiżową złotą płytą (platynowa była za 100 tys., a diamentowa za 200 tys. egz.). Dziś te progi bardzo zmalały („złoto” – 15 tys., „platyna” – 30 tys., „diament” – 150 tys. egz.), ale trudno się dziwić, skoro kompakt jest tylko atrakcyjnym dodatkiem, co najwyżej muzycznym gadżetem. I pretekstem do zagrania koncertu. Kiedyś było inaczej – płyta i koncert miały podobny status. Ale w erze cyfrowej nie ma miejsca na dawną normalność.
Dwie jaskółki wiosny nie czynią
Badania prowadzone przez IFPI (International Federation of the Phonographic Industry) – organizację, która reprezentuje interesy przemysłu muzycznego na całym świecie – mówią jednoznacznie: zmierzch płyty CD postępuje od początku XXI w. W pierwszej dekadzie nowego tysiąclecia zbyt muzyki publikowanej na fizycznych nośnikach zmalał aż o ponad 60 proc. Najgorzej było jednak w 2014 r., kiedy globalny przemysł fonograficzny odnotował najniższe od 20 lat przychody ze sprzedaży płyt (o ponad 10 mld dol. mniej niż na przełomie wieków). Wytwórnie uświadomiły sobie, że nie mogą się już dłużej odżegnywać od udziału w galopującej rewolucji cyfrowej.
Muzyczny rynek brytyjski, który zaraz po amerykańskim jest ważnym punktem odniesienia dla globalnej branży, jest aż w 83 proc. opanowany przez streaming, czyli sprzedaż cyfrową. Wprawdzie zeszłoroczne albumy ABBY, Adele czy Eda Sheerana znalazły wielu nabywców wśród fanów (Sheeran dostał platynową płytę za ponad 300 tys. szt. albumu o tytule „=” sprzedanych w Wielkiej Brytanii), ale płyty kompaktowe przestały być na Wyspach pierwszym wyborem masowego słuchacza. W 2021 r. sprzedano ich o 14 mln sztuk mniej niż dwa lata temu. To spadek o 12 proc.
Renesans płyty kompaktowej – na razie ostrożnie – wieszczą Amerykanie. Po załamaniu rynku, w ubiegłym roku słupki lekko drgnęły. Wzrost jest jednak symboliczny, bo jak donosi portal Billboard, wynosi zaledwie 1,1 proc. (w USA w 2021 r. rozeszło się 40,59 mln muzycznych CD, a w 2019 r. 40,16 mln). Możliwe, że to tylko zasługa świetnie przyjętego nowego albumu Adele. „30” sprzedała się w Stanach w 1,4-milionowym nakładzie (2,15 proc. wszystkich płyt kompaktowych w 2021 r.). Druga na mecie Taylor Swift uzyskała wynik 1,1 mln szt., ale liczony łącznie dla dwóch albumów „Fearless (Taylor’s Version)” i „Red (Taylor’s Version)”. Dwie jaskółki wiosny nie czynią i możliwe, że w tym roku wszystko wróci do normy.
Kompakt zarabia lepiej niż cyfra
W Polsce fani kompaktów jeszcze nie muszą się obawiać, że „srebrna płyta” odejdzie do lamusa. To znaczy: jeszcze nie teraz. Dynamika zmian przemawia jednak bardzo na korzyść cyfry. W 2020 r. Związek Producentów Audio-Video sprawdził w podsumowaniu pierwszego półrocza, jak kompakty radziły sobie w walce o klienta. Wnioski są następujące: sprzedaż fizyczna spadła w porównaniu z 2019 r. prawie o jedną czwartą, czyniąc po raz pierwszy muzykę cyfrową głównym źródłem przychodów. Z pewnością miała na to wpływ pandemia i konieczność siedzenia w domu podczas pierwszego wiosennego lockdownu. Wiara w przejściowość tego trendu byłaby jednak zaklinaniem rzeczywistości. Sprzedaż cyfrowa osiągnęła wartość 92,5 mln zł i przejęła 58 proc. rynku. Przy czym pozostałe 42 proc. to nie są głosy konsumentów wyłącznie za kompaktem. Ciągle nie można zapominać o wyznawcach winylu, którzy ze spadających udziałów muzyki na fizycznym nośniku wyszarpali sobie 12,6 proc.
Duzi wydawcy jakby nie wierzyli w przepowiednie o końcu płyty kompaktowej. – Rok 2021 był najlepszym w historii Mystic Production. Tak w Polsce, jak i Czechach osiągnęliśmy największy wolumen sprzedaży fizycznych nośników. Z naszego punktu widzenia format CD oraz LP (płyta winylowa – red.) wciąż stanowią o sile rynku, szczególnie w odniesieniu do niszowych gatunków, czyli tych, w których wydawaniu specjalizujemy się od ponad 20 lat. Odbiorca szeroko rozumianej muzyki, tej niezwiązanej z głównym nurtem (mam na myśli pełne jej spektrum: od ambitnego popu, przez metal, blues, jazz po klasykę), wciąż chętnie sięga po nośnik fizyczny – zapewnia Michał Wardzała, szef wydawnictwa Mystic Production, które ma w katalogu albumy Fisza i Emade, Tomasza Organka, Marii Peszek czy Krzysztofa Cugowskiego, a więc artystów raczej niezupełnie niszowych.– Dla zrozumienia przytoczonych danych „cyfra konta nośnik fizyczny” ważna jest świadomość, że katalog muzyki dostępnej w sieci jest kilkukrotnie większy niż katalog tytułów wydanych i dostępnych na CD czy LP. Proporcje 60/40 wydają się katastroficzne dla tych ostatnich, nie jest to jednak akuratna analiza, bo gdyby wyjąć z naszego katalogu 100 tytułów i porównać ich przychody ze sprzedaży fizycznej i cyfrowej, wówczas te proporcje odwracają się drastycznie na niekorzyść cyfry – zapewnia Wardzała.
Lubimy mieć na półce
Duzi sobie poradzą, już sobie radzą. Giganci fonograficzni pokroju Sony, Warnera czy Universala potrafią sprzedawać. Dogadują się na promocje z dyskontami i wprowadzają tam przeceniony towar (np. w Biedronce można było kupić CD z muzyką Franka Zappy, Chemical Brothers czy Rainbow po ok. 20 zł za sztukę). Owszem, do dyskontów nie trafiają nowości płytowe, ale można znaleźć coś interesującego.
– CD w niskich cenach w dyskontach stały się standardem na naszym rynku, z roku na rok można zaobserwować lekki wzrost średniej ceny płyty CD. Widać też wzrost liczby sprzedanych kompaktów, szczególnie w ubiegłym roku. Pewnie ze względu na dwa czynniki: pandemię oraz mocne premiery płytowe. To nadal duży kawałek biznesu muzycznego – uważa Zuzanna Cieszkowska, dyrektorka generalna ds. handlowych Sony Music Polska. Jej firma nie rozważa zaprzestania wydawania płyt CD na polskim rynku.
Z jednej strony upusty i okazje przedłużają żywotność płyty CD, z drugiej stała się ona obiektem kolekcjonerskich westchnień. Lubimy posiadać, chętnie kupujemy namacalne trofea i ustawiamy na domowej półce, choćby dla szpanu przed znajomymi, jacy to jesteśmy osłuchani z kanonem.
– Powolny zmierzch kompaktów spowodowany jest kwestiami technologicznymi. Po prostu nie bardzo jest gdzie słuchać muzyki z tego nośnika. Radia samochodowe nowej generacji czy coraz nowsze laptopy nie posiadają na wyposażeniu kieszeni na CD. Co nie przeszkadza traktować płyty jako gadżetu. Ludziom nie wadzi brak odtwarzacza, często kupują kompakt tylko dla dedykacji czy autografu artysty albo dlatego, że został on wydany w specjalnej edycji. Chcą mieć pamiątkę. W Polsce w formacie CD wciąż wychodzi też dużo składanek , co nadal przyciąga uwagę kupujących – mówi Tomik Grewiński, szef wydawnictwa płytowego Kayax.
Kayax, który nie jest gigantem i określa się mianem wytwórni butikowej, nie zamierza się wycofywać z wydawania CD, dopóki będzie to technologicznie możliwe. A sprzedaż wcale nie idzie źle, w czym pomaga… cyfra. W sklepie internetowym Kayaxu (Sklep z muzyką) nabywców znajduje zwykle połowa nakładu danego tytułu na płycie kompaktowej. Kupujemy zdalnie namacalne płyty. Popyt na CD nie gaśnie, chociaż firma i tak z czasem umieszcza na YouTubie albumy wszystkich wykonawców. – Fani kupują kompakty z wielu powodów: bo płyta to gadżet, bo chcą wesprzeć artystę, bo albumy są efektownie wydane i pozostawiają materialny ślad po muzyce. Biorą górę również emocje, kiedy ludzie wychodzą zadowoleni po koncercie i na fali entuzjazmu podchodzą do stoiska z płytami, kupując albumy artysty, którego przed chwilą słuchali. Wiadomo, muzyka na nośniku jest droższa w produkcji. Trzeba zapłacić za wytłoczenie egzemplarzy, za projekt okładki, odprowadzić tantiemy do ZAiKS-u oraz pokryć prowizję dystrybutora, która wynosi około 50 proc. ceny detalicznej albumu. Ale cały proces da się zaplanować tak, aby na tym nie stracić – zapewnia Grewiński.
Kayax ma na to sposób. Trzy miesiące przed premierą danego tytułu wytwórnia organizuje preordery, czyli przedsprzedaż płyty. Zbiera się zamówienia od klientów, dzięki czemu wiadomo, ile kompaktów firma ma wyprodukować, aby później nie zalegały w magazynie i nie przynosiły strat. Mistrzami w preorderach są hiphopowcy. Potrafią przedpremierowo sprzedać nawet 15 tys. sztuk CD z oczekiwaną muzyką lubianego wykonawcy.
Dobra muzyka to za mało
Małe wydawnictwa fonograficzne w ogóle nie wdają się w dywagacje i polemiki, czy tłoczyć tradycyjne płyty, czy jednak nie. Nadpodaż płyt im nie grozi, bo wielkie nakłady ich nie dotyczą. Krakowskie Audio Cave produkuje fizyczne nośniki w ilościach kolekcjonerskich. Tytuły winylowe ukazują się maksymalnie w 300 egz., z czego jedna trzecia jest produkowana w edycji limitowanej na kolorowym winylu. Kompaktów z danym tytułem wychodzi niedużo więcej – zwykle 500 egz., czasami 700, w porywach do 1000. Nie może być inaczej, skoro po pierwsze, Audio Cave wydaje głównie muzykę jazzową, z domieszką awangardy i klasyki, a takich produkcji próżno szukać na listach przebojów w komercyjnych stacjach radiowych. A po drugie, konkurencją jest internet, który wykształcił w odbiorcach nowe nawyki zakupowe. Starsi słuchacze odchodzą od kupowania płyt, bo wygodniej jest posłuchać piosenek na YouTubie i nie trzeba ruszać się z domu ani… płacić. Młodsi w ogóle nie bardzo wiedzą, jak to jest wydać pieniądze na płytę, bo nie znają innego świata muzycznego poza tym, który oferują Tidal czy Spotify, czyli popularne platformy cyfrowe z przepastną biblioteką dźwięków dostępną od ręki w tanim miesięcznym abonamencie. Często niższym niż cena jednej nowej płyty w sklepie.
– W naszych czasach głównym źródłem muzyki jest właściwie darmowy streaming i słuchacze natychmiast mogą samodzielnie wyrobić sobie zdanie na temat muzyki. Oczywiście, nasze wydawnictwa również są dostępne na Spotify czy Tidalu, co traktujemy po części wizerunkowo, a po części jako zachętę do zakupu nośnika fizycznego. Trudno ignorować istnienie tych platform. Czasy, kiedy klienci kupowali płyty w ciemno, są już odległą przeszłością – uważa Bartosz Leśniewski z wydawnictwa Audio Cave.
Jeszcze w latach 90. fani mieli dość ograniczone pole wyboru. Jeśli usłyszana gdzieś w radiu piosenka przypadała im do gustu, chciało się ją mieć za wszelką cenę i słuchać na okrągło. Dla jednego numeru kupowano więc cały album. Kolega, wielki fan polskiego rocka i zbieracz kompaktów, był rozgoryczony: przecież np. buty przez zakupem można przymierzyć, przejść się w nich po sklepie i obejrzeć w lustrze, jak leżą. A płyty kupowało się jak kota w worku. Człowiek mógł co najwyżej obejrzeć okładkę, upewniając się jedynie co do obecności poszukiwanej piosenki z radia. Zawinięta w folię płyta pozostawała tajemnicą, a prawda wychodziła na jaw dopiero w domu, kiedy nadchodził moment ceremonialnego pierwszego odsłuchu. Czasem zakup okazywał się zupełnie nietrafiony. Używając obuwniczej metafory – płyta „uwierała” właściciela.
Rynek próbował coś z tym fantem zrobić. Duże sieci handlowe umożliwiły kilkudziesięciosekundowy sklepowy odsłuch wybranych (czyli nielicznych) płyt na miejscu. Później pojawiła się użyteczniejsza opcja kupowania pojedynczych utworów z płyty, ale w formacie mp3, czyli de facto pobierania ich ze strony internetowej. Kompakt, który nie oferował tego typu rozwiązań technologicznych, znalazł się na straconej pozycji. A ta podupadła jeszcze bardziej, odkąd przestrzeń wirtualną opanowały media społecznościowe. Wreszcie można było „przymierzać” piosenki. Za darmo. Kłopot w tym, że wychodząc z przymierzalni, coraz mniej klientów podchodziło do kasy (czytaj: kupowało cały album na kompakcie). Dzisiejsze odsłuchiwanie piosenek w internecie jest permanentnym przebieraniem w muzyce. Zdejmuje się utwór z wirtualnego wieszaka, zakłada, chwilę ponosi i z powrotem odwiesza. Bierze się kolejny i powtarza tę samą czynność. Właściciele salonów widzą, że użytkownik wziął się na sposób i nie wynosi towaru poza teren sklepu. Wymyślili więc, że nie będą metkować każdego produktu z osobna, lecz pobierać abonament za korzystanie z całego zasobu. Tylko że istnieje jeszcze spora grupa słuchaczy, którzy najbardziej cenią srebrne dyski. – Nośnik jest wygodny, bezawaryjny, niezbyt drogi w produkcji, a jego wydanie póki co można dokładnie zaplanować. A czy wydawanie płyt się opłaca? Realia są bezlitosne i nawet publikacja frapującego materiału nie przekłada się automatycznie na sprzedaż. W natłoku premier trudno dziś zdobyć uwagę słuchaczy, którzy są… przebodźcowani. Bez działań promocyjnych, koncertów (najlepiej w jak największej liczbie) oraz obecności w mediach (najlepiej jak najszerzej) sprzedaż chociażby najmniejszego nakładu będzie trudna. Dobra muzyka to dziś za mało – mówi Leśniewski.
Wydaj to sam
Działająca od przeszło pięciu lat wytwórnia Astigmatic Records ze Swarzędza na wydanie pierwszego tytułu w swoim katalogu wydała 12 tys. zł. Za te pieniądze (pochodzące z oszczędności jednego z założycieli firmy) wytłoczono 300 winyli i 200 kompaktów albumu „Plac zabaw” grupy Bitamina, która – co w tej sytuacji kluczowe – przyniosła gotowy materiał wymagający jedynie masteringu i oprawy w postaci projektu okładki i druku opakowania. Płyty miały przede wszystkim zaspokoić oczekiwania samych muzyków oraz ich najwierniejszych fanów, wśród których byli wydawcy.
Album Bitaminy nieźle się sprzedał, co rozochociło raczkujących inwestorów. Wydali więc kolejny – „Repetitions” zespołu EABS, ale tym razem koszty całego projektu wzrosły do 40 tys. zł. Sebastian Jóźwiak, jeden z twórców Astigmatic Records, musiał wyjechać na kilka miesięcy do pracy na Islandię i zainwestować oszczędności w nowy tytuł. – Teraz budżety na album oscylują wokół 70 tys. zł, ale ta kwota może wzrosnąć. Wszystko zależy od złożoności projektu. My rzadko realizujemy klipy do naszych wydawnictw, najczęściej są to nagrania zespołów live finansowane spoza budżetu albumu. To różni nas od wytwórni parających się innymi gatunkami, które muszą zakładać produkcję contentu wideo, co często podwyższa koszty projektów – przyznaje Jóźwiak.
Nie brakuje artystów, którzy nie oglądają się na wytwórnie, tylko wydają sobie płytę sami. Tak postąpił zespół Smokin’ Rose ze Szczytna. Muzycy marzyli o własnym krążku. Chcieli się nim pochwalić światu, co w czasach nadpodaży i przesytu nie jest łatwe. – Czasy się zmieniły – zgadza się Gabriel Kąkolewski, lider grupy. – Jest coraz mniej łowców młodych talentów. Większy nacisk kładzie się na artystów solowych z nurtu muzyki popularnej. Ponadto wiele wytwórni płytowych, nawet jeśli byłyby skłonne wydać dany album, oczekuje już nagranego przez twórcę krążka, co wymusza na nim koszty, a finansowanie dogrywek w studiu lub dawanie zaliczek dla nieznanych zespołów jest coraz rzadszym zjawiskiem. Wobec tego postanowiliśmy sami coś nagrać. Tak na marginesie: gdzieś przeczytałem, że promocja solisty w USA kosztuje 1 mln dol., a zespołu 3 mln.
Powstanie płyty „Love, Hate, Sex” było kosztownym przedsięwzięciem. Muzycy wcześniej zainwestowali w proste mikrofony perkusyjne, mikser z interfejsem oraz własną salę prób. Koszt nagrań wyniósł w sumie około 4 tys. zł, ale gdyby mieli robić to w profesjonalnym studiu pod okiem reżysera dźwięku, za każdy dzień trzeba byłoby zapłacić 500–1000 zł, do czego trzeba doliczyć wykorzystanie drogiego sprzętu (3 tys. zł za jeden mikrofon, a do nagłośnienia instrumentów potrzeba ich kilka) oraz miks i mastering całości (kolejne 1,5 tys. zł). A przecież nie można przewidzieć reakcji słuchaczy. Dla artystów na dorobku to „trochę niebezpieczna loteria” – jak twierdzą sami zainteresowani.
– Oczywiście moim marzeniem było nagranie wszystkiego na dysk fizyczny, więc własnymi siłami wydałem 100 kopii albumu. Koszt wytłoczenia tylu płyt z zapakowaniem wyniósł jakieś 600 zł – podlicza lider Smokin’ Rose. To w zasadzie symboliczne pieniądze w porównaniu z resztą kosztów samodzielnej produkcji płyty. „Love, Hate, Sex” doczekała się oczywiście publikacji także w wersji cyfrowej, bo trudno lekceważyć wirtualną rzeczywistość, w której żyjemy. – Album można znaleźć na każdym portalu streamingowym i w sklepach Apple’a czy Amazona w wersji digital, bo istnieją serwisy, na których za niewielki koszt jesteśmy w stanie udostępnić swoją muzykę w jak największej liczbie miejsc – dopowiada Kąkolewski.
Jeszcze 25 lat temu zyski ze sprzedaży płyty potrafiły zapewnić artyście dostatnie życie. Dziś kompakt jest atrakcyjnym dodatkiem, muzycznym gadżetem. I pretekstem do zagrania koncertu