Im mniej, tym lepiej – od tej zasady wyszedł legendarny producent m.in. Nirvany Butch Vig podczas nagrywania nowej płyty swojego zespołu Garbage.

Podobno podczas nagrywania „Not Your Kind of People”w studio używaliście klepsydry. Aż tak wam się spieszyło?

Butch Vig: Na początku to miał być żart. Klepsydra odmierzała trzydzieści minut. Jeżeli ktoś z nas wpadał na pomysł, to miał właśnie tyle czasu na przekonanie reszty do niego. Było śmiesznie, kiedy pozostali mówili: „OK, stary, pozostało ci tylko pięć minut”. Szybko jednak okazało się, że to dobry sposób na pracę.Wcześniej potrafiliśmy się zatracać w studio, przekombinować. Teraz szybko decydowaliśmy, nad czym warto pracować, a co lepiej porzucić.Dobrze było ustawić sobie limit.

Jakie jeszcze były najważniejsze różnice w nagrywaniu między tym albumem a wcześniejszymi?

Dotąd pracowaliśmy w moim domowym studio w Wisconsin.Tym razem weszliśmy do studia w Los Angeles, tego samego, gdzie nagrywali Beastie Boys.To małe studio, takie trochę hippisowskie. Klimat tego miejsca pozwalał nam dodać mrocznym tekstom Shirley Manson trochę optymizmu. Wcześniej w studio siedzieliśmy tak długo, aż wyszliśmy z gotowym materiałem.Teraz po dwóch tygodniach pracy wracaliśmy do domów. Tam dopracowywaliśmy materiał. Bez ciśnienia ze strony wydawcy, zobowiązań. To najlepsza rzecz, jaką daje wyzwolenie się z kontraktu z wielką wytwórnią.W domu, po tym jak moja córka wychodziła do szkoły, schodziłem w piżamie do studia i spokojnie pracowałem nad materiałem. Potem znowu lądowaliśmy w tym małym studio w L.A. i kończyliśmy.

Jesteście silnymi osobowościami, nie było większych spięć?

Paradoksalnie nie.To może wydać się dziwne, bo wcześniej pracowaliśmy w przestronnych miejscach i każdy mógł się w każdej chwili schować, uniknąć napięcia.Teraz siedzieliśmy w tym małym pokoju, bez miejsca na ucieczkę, i bardzo dobrze się nam tak współpracowało. Ograniczone miejsce powodowało też, że użyliśmy mniej sprzętu niż zwykle.Tylko kilka gitar, retro klawiszy i program Pro Tools.

Na „Not Your Kind of People” pojawiło się kilku gości, m.in. twoja córka. Zamierza zostać muzykiem?

To tylko mały epizod, wykorzystałem jej głos w chórkach. Ma dopiero sześć lat, ale już wydaje jej się, że jest wielką wokalistką. Nie chce jej specjalnie pchać do muzyki, ale też nie mam zamiaru przeszkadzać. Na pewno trudno jej od tego uciec, skoro codziennie widzi mnie przy instrumentach, muzyka rządzi w naszym domu.

Kolejny nietypowy gość to fińska aktorka Irina Björklund.

Nasz basista Duke Erikson odnalazł ją w L.A. Bardzo chcieliśmy mieć na płycie dźwięk piły muzycznej. Okazało się, że Irina jest nie tylko świetną aktorką, ale też gra na takim instrumencie. Zagrała w numerze „Sugar” i wyszło fantastycznie.

„Myśl o powrocie na scenę jest zarówno ekscytująca, jak i przerażająca”, powiedziała Shirley Manson. Też tak odbierasz ponowne zejście po sześciu latach przerwy?

Wszyscy się trochę denerwowaliśmy. Po takiej przerwie ciężko jest przewidzieć, jakie będą chemia w zespole i odbiór ludzi na materiał, który wyjdzie ze spotkania. Od pierwszego dnia było jednak pozytywnie. Po ostatniej płycie byliśmy wypaleni, a taka długa przerwa pozwoliła nam naładować baterie i każdy spojrzał inaczej na zespół. Tęskniliśmy za wspólnym graniem.

Jesteście maniakami kina, jakieś filmy były dla was inspirujące podczas pracy nad albumem?

Nawet rozmawialiśmy o tym w zespole podczas ostatniej podróży na trasie. Ostatnio jesteśmy fanami seriali. Na przykład opartego na szwedzkim pierwowzorze „The Killing”, „Breaking Bad” czy „Mad Men”. Szczególną rolę odegrała też soap opera w stylu horroru „Dark Shadows” z lat 60., którą swego czasu oglądała moja mama. Wjednym ze sklepów trafiłem na soundtrack do serialu i w studio powiesiliśmy sobie okładkę tej płyty. Samplowałem ją i jammowaliśmy na żywo. Może trochę mroku z „Dark Shadows”przeszło na naszą płytę.

Jako producent pracowałeś chociażby z Nirvaną, Smashing Pumpkins, Sonic Youth czy Foo Fighters. Powiedziałeś kiedyś, że każdy, kto potrafi mieć swoje zdanie, potrafiłby być producentem. To rzeczywiście takie proste?

To zależy od tego, jak trafne masz opinie. Moim zdaniem producent ma pomóc zespołowi osiągnąć ich wizję produktu finalnego.To są tysiące małych decyzji każdego dnia. Jeśli jesteś dobry, powodujesz, że zespoły stają się lepsze niż w rzeczywistości.Osiąga dzięki tobie swój maksymalny potencjał – ja staram się tak działać.

Czytając twojego Twittera, nietrudno oprzeć się wrażeniu, że bycie w Garbage cieszy cię, jakbyś był nastolatkiem?

Bo tak jest.To w większości zabawa. Zupełnie co innego niż bycie producentem i siedzenie w studio. Oglądanie całej sali wrzeszczącej twoje piosenki, a później pójście z zespołem na wino powodują, że czuję się jak dzieciak i to jedna z fajniejszych rzeczy bycia w Garbage.

Często piszesz też o regionalnych przysmakach.

Razem z basistą Dukiem uwielbiamy próbować jedzenia w miejscach, gdzie gramy.Zresztą nie tylko jedzenia. Już nie możemy się doczekać polskiego koncertu. Nie tylko z powodu naszych fanów, ale też dlatego, że będziemy mogli znowu napić się genialnego drinka, który nie wiem dlaczego, nazywacie szarlotką.

Kilka lat temu zdarzyło wam się zagrać akustyczny koncert. Jest szansa na taką płytę?

Marzy mi się nagranie takiego surowego, smutnego albumu w stylu Leonarda Cohena.Z naszych numerów najbardziej lubię te wolne,w stylu „Milk”, „You Look So Fine” czy „Sugar”. Chciałbym nagrać cały taki album, a później zagrać trasę koncertową w nietypowych miejscach: kościołach, muzeach.