"Saudade" to zwrot w artystycznej karierze Thievery Corporation. Pożądany i udany.

W każdym języku zdarzają się wyrażenia i zwroty, które wymykają się prostemu tłumaczeniu. W portugalskim takim terminem jest „saudade”. Niektórzy słyszą w saudade odpowiednik bluesa, ale powszechnie uchodzi za synonim melancholii. Dziwne to słowo. Opisuje stan, którego nie sposób wywołać słowami, za to można się w nim znaleźć za sprawą muzyki. Saudade powstaje między aksamitnym głosem, lirycznym akompaniamentem gitary i zmysłowym rytmem. Dlatego właśnie w bossa novie, gdzie jest sporo luzu między instrumentami, to słowo klucz. Muzycy amerykańskiego duetu Thievery Corporation, łączącego muzykę elektroniczną z bossa novą, definiują „saudade” jako tęsknotę za kimś albo za czymś, co utraciliśmy. Wśród 13 nowych kompozycji na próżno szukać kandydatów na hit. Osobno Robowi Garzy i Ericowi Hiltonowi zdarzało się zrobić jakieś efekciarskie techno, ale razem trzymają poziom i fason. A Thievery ma sławę zespołu eleganckiego.

„Saudade” jest zwrotem w dziewiętnastoletniej karierze Thievery Corporation. W ostatnich latach znakiem firmowym zespołu były muzyczne kolaże przeplatające elementy muzyki latynoamerykańskiej, leniwy elektroniczny lounge i dźwiękowe ornamenty rodem z Dalekiego Wschodu, śpiewane przez takie indywidualności sceny niezależnej jak: David Byrne, Perry Farrell czy Wayne Coyne z The Flaming Lips. Teraz Garza i Hilton zrezygnowali z gwiazd i muzycznych skoków na boki i penetrują wyłącznie krainę bossa novy. Piosenki Thievery Corporation sączą się jak drink mojito: leniwie i słodko. Zamiast modnych house’owych wycieczek dostajemy echa twórczości Serge’a Gainsbourga i Ennia Morricone. Utwory zostały ściśle zorganizowane wokół osi zwrotka – refren, a eteryczny, niemal kontemplacyjny wokal przeciwstawiono wyrafinowanym elektro- -akustycznym brzmieniom. Muzycy coraz rzadziej sięgają po komputery, a chętniej po prawdziwe instrumenty.

Stylistyka exotic lounge nie grzeszy treścią. Z reguły to banalna muzyka do wind i kawiarni, ale nie na płycie „Saudade”. Jak mówią sami muzycy, to najbardziej kobiecy ich album i nie chodzi tylko o to, że do śpiewania zaprosili swoje stałe współpracowniczki, m.in. LouLou Ghelichkhani, Natalię Clavier i Karinę Zeviani (Nouvelle Vague). Kobiecość w wydaniu Thievery Corporation to nie tylko damskie głosy śpiewające po angielsku, hiszpańsku, portugalsku i francusku, ale przede wszystkim zmysłowość dźwięków: orkiestrowe ornamenty w stylu muzyki filmowej z lat 60. i 70., obsługiwany przez włoskiego jazzmana Eneę Diotaiutiego wurlitzer w „Sola In Citta” czy saksofon Franka Mitchella Juniora w „Le Coeur”. Swoje trzy grosze wnieśli też brazylijski perkusjonista Roberto Santos i Michael Lowery z U.N.K.L.E. Oprócz nich słychać tu też klasyków gatunku: Antonio Carlosa Jobima, Gal Cystę czy Luiza Bonfę. Oczywiście w formie sampli mniej lub bardziej przetworzonych.

W odróżnieniu od większości tanecznych produkcji nowe nagrania Thievery Corporation brzmią organicznie, są spokojne, pogodne i ciepłe. A na dodatek z łatwością wpadają w ucho, jak „Bateau Rouge” i oparte na rytmie kubańskiego bolero „No More Disguise”, które z powodzeniem mogłoby znaleźć się na ścieżce dźwiękowej do któregoś „Bonda” z Seanem Connerym. Ale prawdziwą perłą jest zamykający album, singlowy „Depht of My Soul”, przywołujący echa pierwszej płyty Portishead.

Thievery Corporation | Saudade | ESL | Recenzja: Hubert Musiał | Ocena: 5 / 6