Znany jest przede wszystkim z fotografii największych polskich i zagranicznych gwiazd jazzu oraz okładek płyt analogowych. Marek Karewicz przez wiele lat fotografował też polską scenę bigbeatową. Opowiada o tym w książce „Big-beat”, opowiedział też nam

Z tego, co pisze pan w książce „Big-beat”, pierwszy pana kontakt z fotografią wyniknął z chęci zarobienia paru groszy.

Zaczynałem w zasadzie od pracy laboratoryjnej przy zdjęciach, bo jeszcze zanim zdobyłem pierwszy aparat, robiłem sporo odbitek, kopii zdjęć. Wiedza techniczna pomogła mi robić na przykład odbitki programów kinowych, które zdobywał kolega. Moje kopie sprzedawał i w ten sposób zarabialiśmy parę groszy.

Gdzie zdobywał pan fotograficzną wiedzę?

Najpierw chodziłem do liceum fotograficznego na ulicy Spokojnej. Tam egzamin zdawałem przed Heleną Dąbrowską, siostrą słynnej pisarki Marii. Sporo zawdzięczam dyrektorowi placówki Zbigniewowi Pękosławskiemu, choć moimi mistrzami byli Edward Hartwig, z którym współpracowałem i który bardzo mnie wspierał, oraz Benedykt Jerzy Dorys. Po liceum poszedłem do łódzkiej filmówki. Wycofałem się na trzecim roku, bo wiedziałem, że już filmowcem nie zostanę. Tam jednak działało prężne środowisko jazzowe. Wydział operatorski skończył chociażby saksofonista, kompozytor Duduś Matuszkiewicz.

Ale płyty jazzowe zdobywano wtedy głównie nad morzem.

Tak, poza Łodzią silnymi środowiskami jazzowymi szczyciły się Szczecin i Trójmiasto. Tam można było kupić płyty przywożone przez marynarzy ze Szwecji. Miałem kilku takich zaprzyjaźnionych dostawców w Szczecinie.

Jeszcze zanim zajął się pan fotografią, zaczął pan grać.

Najpierw były skrzypce. Bardzo nalegała na nie moja babcia wychowana w Sankt Petersburgu. A przekonał mnie do nich najlepszy przedwojenny przyjaciel mojego ojca, który sam grał na skrzypcach. Podczas wojny został wcielony do armii niemieckiej, mieszkał w pomorskim Wąbrzeźnie. Przy pierwszej okazji podczas walk na Zachodzie poddał się aliantom. Zresztą on zaraził mnie nie tylko tym instrumentem, ale muzyką w ogóle. Opowiadał mi zawsze, że spędził wojnę przy dźwiękach orkiestry Millera. Dla mnie Miller to było niemieckie nazwisko i dopiero po kilku latach dowiedziałem się, że chodziło o Glenna Millera. Zacząłem się w nim zasłuchiwać.

Skrzypce też pan porzucił.

Tak, bo w zasadzie mogłem na nich grać wyłącznie na weselach. Po nich był kontrabas, okazał się jednak za duży, nie mieścił się na skuterze i ciężko było go zapakować do taksówki. Zacząłem więc grać na trąbce. Ją z kolei porzuciłem po tym, jak w radiu na Myśliwieckiej w Warszawie nagrałem z zespołem cztery utwory. Jak je posłuchałem, to wiedziałem, że lepiej zająć się czymś innym. Wychodząc z radia, oddałem trąbkę kibicom Legii na sąsiadującym z Myśliwiecką stadionie. Później grałem już tylko sporadycznie, na przykład podczas festiwalu Jazz nad Odrą.

Wspomniał pan o skuterze. W latach 60. panowała w Polsce na nie niesamowita moda w artystycznym towarzystwie.

Ja miałem polską osę, nie do zdarcia. Mój przyjaciel, twórca wielu znakomitych okładek Rosław Szaybo jeździł z kolei włoską lambrettą, którą kupił od Komedy. Ten z kolei miał ją od Jana Zylbera.

À propos Zylbera. W książce „Big-beat” przytacza pan pewną anegdotę, jak to m.in z nim zostaliście poczęstowani wódką przez pewnego księdza.

Wszystko zaczęło się od sesji dla zespołu Silna Grupa pod Wezwaniem na krakowskim Wawelu. Grał w nim Kazimierz Grześkowiak. Był też z nami ich menedżer, ale też perkusista, który grał z Komedą, właśnie Jan Zylber. Nie wiem jakim cudem, ale udało mu się załatwić wejście na Wawel. Po pracy jak zwykle trzeba było napić się wódeczki. Trafiliśmy do Piwnicy pod Baranami, ale tam panował przykry zwyczaj. O czwartej rano barman mówił: „Panowie, ja też mam dom”, zamykał bar i kończył zabawę. Wyszliśmy na miasto, a tu wszystko zamknięte. Grześkowiak, który chodził do seminarium, przypomniał sobie, że niedaleko swoją kurię ma późniejszy biskup Franciszek Macharski. Poszliśmy tam o czwartej rano, wierząc, że ma schowaną jakąś wódeczkę. Otworzył nam młody ksiądz i po wymianie zdań zawołał Macharskiego słowami: „Tu jest jakiś Grześkowiak, pijany, ale nieszkodliwie”. Macharski powiedział, że u niego dostaniemy wszystko oprócz wódki. Nalegając, wyjaśniłem, że przecież w naszej trójce – Zylber, Grześkowiak i ja – jest Żyd, człowiek po seminarium i ewangelik. To wyjątkowa okazja na pojednanie. Wtedy Macharski przypomniał sobie, że obok mieszka pewien ksiądz Karol i on może coś mieć. Karol zaprosił nas do swojego pokoju. Polał 90-procentową śliwowicę, ale sobie tylko połowę kieliszka, bo o szóstej rano miał mszę i nie chciał chuchać na staruszki. Tak wypiliśmy buteleczkę. 10 lat później siedzę sobie na festiwalu w Opolu, a tu nagle biegnie Grześkowiak i krzyczy: „Marek, Marek!”. Pytam, co się stało, a on na to, że ten Karol, u którego piliśmy wódkę, został właśnie papieżem.

U papieża udało się załatwić wódkę, ale w książce „Big-beat” jest też opowieść o tym, jak zespół Budka Suflera w zaskakujący sposób załatwił sobie armaturę sanitarną.

Kiedy członkowie Budki zdobyli popularność, postanowili się pobudować. Mieli jednak problem, bo na rynku brakowało wanien, klozetów itp. Wymyślili więc scenografię na swoją trasę, która składała się właśnie z armatury. Wystąpili o nią do ministerstwa i dostali sprzęt. Najpierw grali pomiędzy tymi wannami, a później odkupili je po niższych cenach jako sprzęt zużyty.

W książce stawia pan tezę, że jazz, rock’n’roll i rock zaistniały i rozkwitły w Polsce, a nie w innym kraju socjalistycznym, głównie dlatego że u nas pewna grupa ludzi zwietrzyła w tym interes.

Oczywiście, że nie wynikało to z idei, ale z tego, że każdy chciał zarobić pieniądze. To był zwyczajny zawód. Kiedy spytałem Tadeusza Nalepę, dlaczego gra i śpiewa, odpowiedział bez zastanowienia, że przecież zwyczajnie nic innego nie umie robić.

Dlaczego takie postaci jak Nalepa, Czesław Niemen czy Józef Skrzek nie zrobili kariery za granicą? Nie potrafili iść na kompromisy?

Karierę zrobili tylko jazzmani, bo oni mieli potencjał, jak Komeda czy Michał Urbaniak. Z muzyków rockowych, bigbeatowych nikt. Kończyło się to tak jak z Niemenem. Wydał kilka płyt w Anglii, ale na ważne spotkanie promocyjne nie poszedł, bo się zorientował, że w tym samym czasie jest gdzieś niedaleko promocja opon samochodowych i pojechał, żeby je kupić. Na spotkanie już nie zdążył.

Wspomniał pan o jazzmanach, zdaje się, że nie przepadali za bigbeatowcami?

Bo ich poziom muzyczny był dużo wyższy. Dobry muzyk bigbeatowy marzył, żeby nagrać płytę z jazzmanem.

Czy kariery zespołów bigbeatowych były w jakiś sposób przewidywalne? Od czego zależało, czy ktoś zyska sławę?

Trzeba było być dobrym i pić wódkę. A jak się udawało, to się modlili, żeby Pagart (ówczesna agencja artystyczna) załatwił im granie na statku. Grając przez pół roku do tańca, można było odłożyć pieniądze na willę pod Warszawą.

Ciekawi mnie, kto wtedy wymyślał nazwy zespołom. Niektóre były dość kuriozalne, jak Szwagry albo Tarpany?

Menedżerowie wymyślali. Specjalistą był Franek Walicki, który dla swojej muzycznej postaci też wymyślił pseudonim Jacek Grań. Zresztą pseudonimy to było coś normalnego, bo jak na przykład Jacek Zerhau mógł występować pod swoim nazwiskiem. W życiu nie zrobiłby kariery. Przyjął pseudonim Jacek Lech. Takich przypadków jest mnóstwo.

Zrobił pan około 2 tys. okładek płyt, miał pan jakiś klucz do ich tworzenia? Dlaczego to właśnie pańskie projekty wygrywały tak często?

Odbywało się to tak, że Polskie Nagrania w swojej siedzibie na ulicy Długiej wywieszały w gablocie ogłoszenie o konkursie. Trzy osoby wystawiały prace do komisji i ta wybierała najlepszą. Nie miałem specjalnej metody na dobrą okładkę, ale prawda jest taka, że moje projekty odrzucono tylko dwa razy. Raz przegrałem z okładką autorstwa Jerzego Dudy-Gracza dla Wojciecha Młynarskiego, a drugiej nie pamiętam.

Obok robienia zdjęć i projektowania okładek zajmował się też pan prowadzeniem imprez. Skąd wtedy wiedzieliście, jak wygląda praca DJ-a, na kim wzorowali się polscy DJ-e w latach 70.?

Wielką szkołę dał nam Alan Freeman z Radia Luxembourg. Przyszedł do pierwszej dyskoteki w Sopocie i z zaledwie 10 singli potrafił zrobić godzinną zabawę. Od niego się uczyłem i potem grałem przez 32 lata w warszawskim Remoncie, m.in. z reżyserem Jackiem Bromskim.

Jak miałby pan wskazać najważniejsze płyty jazzowe w swoim życiu?

Na pewno materiał, który Louis Armstrong nagrał z Ellą Fitzgerald. Poza tym płyta genialnego saksofonisty Earla Bostica. To od niego wielu polskich jazzmanów uczyło się grać, notując dźwięki na kartkach. Nie wymienił pan Milesa Davisa, któremu przecież robił pan znakomite zdjęcia. Nie, lepszy był Louis. Od Milesa mam za to w szafie marynarkę. (W tym momencie Marek Karewicz podaje mi marynarkę od Milesa do ręki).