Przez ponad 50 lat Bob Dylan wyśpiewywał w swych utworach amerykańską historię - opowiadał o niesprawiedliwości społecznej i głupocie polityków. To między innymi dzięki jego twórczości muzyka rockowa zaczęła być uważana za pełnoprawny gatunek sztuki wysokiej.

W wykładzie, wygłoszonym dla Polskiej Rady Biznesu, poeta, eseista i laureat literackiej Nagrody Nobla Czesław Miłosz przywołał nazwisko Boba Dylana jako "artysty, który wyniósł muzykę popularną do rangi sztuki wysokiej". W 2008 r. Dylan otrzymał prestiżową nagrodę Pulitzera za "wkład w rozwój języka". To w dużej mierze za sprawą twórczości amerykańskiego piosenkarza muzyka popularna - folk, blues, rock - został wprowadzony "na salony" i traktowany poważnie. Przed Dylanem rock and roll opowiadał o nastoletnich miłostkach i szybkich samochodach. Ameryka tańczyła do piosenek Patti Page i Frankiego Avalona.

Zachęceni jego przykładem muzycy zaczęli śpiewać poezje do głośnego, rockowego tła. Bruce Springsteen odwoływał się wprost do "dylanowskiej" tradycji, sam będąc nazywany w początkowym okresie swej kariery "nowym Dylanem". Pod wpływem barda pozostawała amerykańska piosenkarka, "babcia" punk rocka Patti Smith. Do "literatów wśród rockmanów", nawiązujących do Dylana zaliczał się także Lou Reed, lider The Velvet Underground. Pośród muzyków pisarzy wymienić należy również kanadyjskiego pieśniarza Leonarda Cohena czy Australijczyka Nicka Cave'a. Dylan stanowi jednak pierwowzór figury "rockowego poety".

Zamęczany przez dziennikarzy niekończącymi się pytaniami o to, czy uważa się raczej za poetę czy raczej za muzyka, Dylan odparł w końcu: "za tancerza".

Odkąd w amerykańskich sklepach płytowych pojawił się drugi album Dylana, "Freewheelin'", młody pieśniarz, niemal z dnia na dzień stał się "głosem pokolenia", okrzyknięty przez długowłosych bitników z Nowego Jorku "nowym wcieleniem Woody'ego Guthriego". Sam Dylan przyznawał, że autobiografia Guthriego - pioniera protest songu, włóczykija i gawędziarza - była jedną z najważniejszych książek w jego życiu, zaczytywał się także powieściami amerykańskich bitników - "W drodze" Jacka Kerouaca - i wierszami francuskiego "poety przeklętego" Arthura Rimbaud czy Walijczyka Dylana Thomasa, od którego wziął swój artystyczny pseudonim. Zanim ruszył do Nowego Jorku zamienił "Zimmerman" na bardziej chwytliwe "Dylan".

Przyjechał do Nowego Jorku w grudniu 1961 r., prosto z prowincjonalnego Duluth w stanie Minnesota, gdzie jeździł na motorze, starał się dołączyć do zespołu rock and rollowego i marzył o wyjeździe do wielkiego miasta. Gdy do niego trafił, od razu poszedł do Greenwich Village, nowojorskiej dzielnicy bohemy, do Cafe Wha? przy Macdougal Street, gdzie miał zdobyć sławę, śpiewając o biedzie, niesprawiedliwości, społecznym wykluczeniu i głupocie polityków. Wchodził do buty swego wielkiego poprzednika i idola, Guthriego.

Choć jego debiutancki album nie wstrząsnął światem, kolejny sprawił, że Ameryka usłyszała o 22-letnim bardzie. Piosenki jak "Masters of War", "A Hard Rain's a Gonna Fall" stały się hymnami, śpiewanymi podczas marszów, demonstracji antywojennych. "Blowing in the Wind" natchnęła czarnoskórego wokalistę Sama Cooke'a do napisania "A Change is Gonna Come", hymnu na cześć lepszej przyszłości. Jak przyznawał Cooke, nie mógł się nadziwić, że 22-letni biały chłopak z Nowego Jorku napisał piosenkę, tak wiernie oddającą myśli starszego od niego o 10 lat czarnoskórego Amerykanina.

Trwa ładowanie wpisu

Polityka była ważnym elementem twórczości Dylana. Kolejne piosenki demaskowały niegodziwość wielkich panów, podziały klasowe i rasowe i niesprawiedliwość - w "Only a Pawn in Their Game" wspomina o Medgarze Eversie, czarnoskórym działaczu na rzecz praw obywatelskich i równouprawnienia, zamordowanym przed swoim domem; "Hurricane" to opowieść o pięściarzu Rubinie Carterze, niesłusznie oskarżonym o morderstwo i skazanym na dożywocie.

W "The Times They Are-A Changin'" śpiewał o koniecznych - i nieuniknionych - zmianach społecznych, zachodzących w Ameryce oraz o konflikcie pokoleniowym. "Ci, co dziś przegrali później będą zwycięzcy/ Bo czasy - czasy się zmieniają" - przekonywał. Śpiewał o wojnie w Wietnamie, o zimnej wojnie, nuklearnym zagrożeniu i głupocie mccarthyzmu. Śpiewał podczas Marszu na Waszyngton w 1963 r.

Pokazał, że za pomocą muzyki popularnej da się mówić o poważnych tematach. Jego tropem poszły zastępy młodych wokalistów z gitarami akustycznymi. Jednak nie chciał być głosem innych ludzi. "Nigdy nie twierdziłem, że chcę kogokolwiek zbawiać" - mówił.

Nie przychodził na barykady, nie machał sztandarem. Na jednej z konerencji prasowych pytany przez dziennikarza "czy uważasz, że powinieneś być przywódcą piosenkarzy z przesłaniem?", odpowiedział: "Nie. Nie wiem co to znaczy".

Gdy w 1965 r. zaczął grać z zespołem elektrycznego rocka, w oczach swych wyznawców zdradził wspólną sprawę. Przestał też śpiewać o lepszej przyszłości i wspólnocie, skłócił się z własną publicznością. Ta domagała się "dawnego Dylana", a Dylan wpatrzony był jedynie w przyszłość i szukanie nowych form dla swojej muzyki.

Jego poezja zaczęła odpływać w stronę surrealizmu, eksperymentu. Zaczęła wygwizdywać go jego własna widownia - ta sama, która widziała w nim proroka i guru. Podczas koncertu w Manchesterze w 1966 r., ktoś z widowni krzyknął na niego "Judasz!".

Dylan był już laureatem Pulitzera, Grammy a także Oscara, którego otrzymał za piosenkę "Things Have Changed", napisaną na potrzeby filmu "Cudowni chłopcy" (2000). Teraz otrzymał także literackiego Nobla, za "tworzenie nowych form poetyckiej ekspresji w ramach wielkiej tradycji amerykańskiej pieśni" - uzasadniła werdykt Akademia Szwedzka.

Jak ocenił Piotr Iwicki, dyrektor Agencji Muzycznej Polskiego Radia podczas czwartkowej rozmowy z PAP, literacka Nagroda Nobla dla autora "Like a Rolling Stone" i "Mr. Tambourine Man" jest ukoronowaniem drogi twórczej Dylana. "Nie oglądał się na mody, nie słuchał tego, co mówią krytycy, nie przejmował się oczekiwaniami showbiznesu. Pozostał sobą i nigdy się nie nagiął" - ocenił Iwicki.

Piotr Jagielski (PAP)