Muzyka jest dla mnie religią, a najświętszym miejscem jest ołtarz (ang. Altar) z moimi piosenkami” – słowa Jillian Banks świadczą o tym, że poważnie podchodzi do tego, co robi. Piosenki, które pisze, od lat są jej formą terapii przed lękami, depresją. Nie inaczej było z tymi, które umieściła na swojej drugiej płycie „The Altar”.
Banks zachwyciła swoim debiutem sprzed dwóch lat, któremu nadała dość odważny tytuł „Goddess” (bogini). Jeszcze przed jego wypuszczeniem pojawiła się w wielu zestawieniach (m.in. BBC Sound of) młodych artystów, na których warto zwrócić uwagę. Krążek wypełniła niepokojącą elektroniką, mrocznym R’n’B, a do tego gorzkimi tekstami, w których nie szczędziła przekleństw. Porównywanej do Fiony Apple, Erykah Badu czy Lauryn Hill artystce towarzyszył tajemniczy, momentami zimny i wyzywający wizerunek. Dla mnie, „Goddess” było jednym z najlepszych debiutów 2014 roku. Na jego następcy „The Altar” Banks w dużej mierze kontynuuje obrany wcześniej kierunek. Momentami brakuje tylko jednego: świeżego, odróżniającego ją od wielu wokalistek ze znakomitym głosem i całą rzeszą producentów klimatu, którym zaczarowała na „Goddess”.
Banks zabiera nas pod swój „ołtarz” w odważny sposób. Na pierwszy singiel wybrała „Fuck With Myself” z mocnymi słowami: „I used to have a nickel for what you say, baby/ Your words would burn me in the third degree/ Now baby, look what it’s come to/ Cause my love is the one/ So I fuck with myself more than anybody else”. Autorka przyznaje, że pisząc ten jeden z lepszych muzycznie fragmentów „The Altar”, poczuła wielką ulgę. Wyzwoliła się z przejmowania się tym, co o niej myślą inni. Wreszcie potrafiła spojrzeć w lustro i być do końca sobą, bez patrzenia na okoliczności. Banks wreszcie uwierzyła w siebie (zanim wypuściła debiutancką piosenkę, przez kilka lat pisała do szuflady, bojąc się pokazać kompozycje innym) i jak sama mówi, przestała sobie zadawać pytania: czego oczekują ode mnie ludzie, co chcieliby usłyszeć? Twórcze wyzwolenie nie do końca przełożyło się na jakość jej nowego materiału. Brakuje tu porywających tematów w stylu jej wcześniejszych numerów „Waiting Game” (z triphopowym bitem), „Stick” (jak Kate Bush w nowoczesnym anturażu) czy nawet popowe „Beggin’ for Thread”. Na „The Altar”, choć Banks pracowała z podobnym producenckim zestawem, muzycznych perełek jest mniej. Poza „Fuck With Myself” zaliczyłbym do nich niepokojące „Weaker Girl” z orkiestrowymi wstawkami i chyba najbardziej przystępne „Gemini Feed”. Ciekawie Banks radzi sobie w lekko hiphopowym klimacie w numerze „Trainwreck”. Pokaz wokalnych możliwości daje z kolei w akustycznym „Mother Earth”. Tak naprawdę jednak po przesłuchaniu tej płyty w głowie pozostaje głównie zwrot „I fuck with myself more than anybody else”. Co prawda padają na płycie także inne mocne zdania z przekleństwami (w „Weaker Gir” śpiewa chociażby „I’ma need a bad motherfucker like me”), ale Banks oprawiła „Fuck With Myself” w świetny teledysk i przede wszystkim najciekawszy podkład muzyczny w stylu mrocznego R’n’B.
Nie byłoby sprawiedliwe stwierdzenie, że „The Altar” to nieudana płyta Banks. Po takim otwarciu jak „Goddess” oczekiwałem jednak albumu bardziej poszukującego, odważnego. Banks jednak trochę zgasła, jak po początkowym artystycznym wybuchu FKA twigs. Wyzwolenie się z depresyjnego stanu i zrozumienie, jak sama mówi w jednym z wywiadów: „I don’t care what they expect me to be and fuck the people who don’t like it” nie dało nam genialnych kompozycji. Banks i jej współpracownicy wciąż piszą przyzwoite numery, które wiele wokalistek przyjęłoby zapewne z pocałowaniem ręki, ale siły „Goddess” nowy krążek nie ma. Może kiedy już Banks ochłonie z myślą, że nie warto przejmować się tym, co mówią inni, i zjedzie świat z „The Altar”, ponownie wejdzie do studia, by napisać wciągające, oryginalne numery. Na „The Altar” trochę ich brakuje. Banks postawiła sobie płytą „Goddess” poprzeczkę bardzo wysoko. Czy nie za bardzo?
Banks | The Altar | Universal Music