Ze względu na wejście w życie nowych przepisów RODO zmieniliśmy sposób
logowania do produktu i sklepu internetowego, w taki sposób aby chronić dane
osobowe zgodnie z najwyższymi standardami.
Prosimy o zmianę dotychczasowego loginu na taki, który będzie adresem
e-mail.
Czytając książkę Enza Traverso, zaczynamy jednak rozumieć, że ta „melancholia” nie jest tylko polską kondycją.
/
shutterstock
Reklama
Reklama
Czy bycie po stronie lewicowych wartości musi być równoznaczne z ciągłym smęceniem i narzekaniem? Włosko-francuski historyk i eseista Enzo Traverso twierdzi, że jest to w zasadzie nieuniknione.
Z pozoru wydaje się to niedorzeczne. Wszak gdy lewica wchodziła na scenę dziejów (wraz z rewolucją francuską 1789 r.), niosła ze sobą wieść o tym, że „jutro będzie lepiej”. „Nie macie do stracenia nic poza swoimi kajdanami” – zapewniali proletariuszy wszystkich krajów Karol Marks z Fryderykiem Engelsem w 1848 r. w ich płomiennym „Manifeście komunistycznym”. „Postęp”, czyli centralne hasło lewicy, zakładał, że stoi ona po właściwej stronie historii. A wszyscy ci, którzy się jej przeciwstawiają, chcąc nie chcąc, będą się musieli pogodzić z rzeczywistością. Gdzie tu miejsce na smutek? Trzeba się cieszyć i radować.
A jednak. Jeśli ktoś z szanownych czytelników uważa (lub uważał) siebie za człowieka lewicy, lub jeśli kiedykolwiek starał się śledzić lewicową publicystykę czy uczestniczyć w lewicowych dyskusjach i innych przejawach postępowego obiegu idei, to pewnie zauważył, że przeniknięta jest ona głębokim smutkiem i ogólną deprechą. Można to oczywiście składać na karb stanu polskiej lewicy. Oto dorosło już pokolenie, które nie pamięta żadnych sukcesów lewej strony politycznej. Na atmosferze porażek trudno zaś budować poczucie zadowolenia i dobrego humoru.
Czytając książkę Enza Traverso, zaczynamy jednak rozumieć, że ta „melancholia” nie jest tylko polską kondycją. Jak przekonuje, nie jest tak, iż była ona następstwem upadku socjalizmu w 1989 r. Zdaniem historyka poczucie porażki i niezrozumienia należy do rdzenia lewicowej tożsamości. Jest nawet jej „ukrytą tradycją”. Ta tradycja płynie sobie płyciutko pod powierzchnią rzeczywistości. I bywa, że – tak jak teraz – widać ją jasno i wyraźnie. Ale ta tradycja istniała także w czasach, gdy lewica zdawała się święcić triumfy. Tak było w XIX wieku, który z dzisiejszej perspektywy wydaje się złotym czasem – lewica czuła wówczas „puls dziejów” i chciała „ruszać z posad bryłę świata”. A jednak czytając relacje dotyczące Marksa czy utopijnego socjalisty Blanqui’ego, widzimy proroków przekonanych, że są niezrozumiani, opuszczeni i zmarginalizowani. Albo później – w XX wieku – gdy socjalizm staje się oficjalną i praktykowaną alternatywą wobec kapitalizmu w wielu różnych częściach świata. Także (a może zwłaszcza?) wtedy biją na lewicy kaskady niezgody i niezadowolenia sublimujące się w melancholię. Smutek pokonanego Trockiego, smutek wygnanych z nazistowskich Niemiec filozofów szkoły frankfurckiej, smutek krytyków partyjnej biurokracji z krajów demokracji ludowej.