Pomysł, że przez wypieranie i fałszowanie przeszłości można w jakikolwiek sposób uzdrowić życie społeczne, to bzdura – mówi chorwacki pisarz Miljenko Jergović.

Czy wie pan, kim pan jest? Czy chce pan to wiedzieć?

Miljenko Jergović: Jednym z podstawowych problemów kultury i cywilizacji jest pytanie, czy człowiek to niezależna jednostka, czy może jedynie część społeczeństwa. W państwach, które nie są wolne, tam, gdzie szaleją wszelkiej maści nacjonalizmy albo fundamentalizm religijny, jest to pytanie, którym bardzo interesują się cenzorzy, policja i tajne służby. Owo pytanie godzi tam, nie wiedzieć czemu, w same fundamenty istnienia społeczeństwa. Niemniej literatura może istnieć tylko dzięki zadawaniu takich pytań. Jeśli je pominąć, zostaną tylko rozmaite warianty socrealizmu. Inną sprawą są odpowiedzi – osobiście nie umiem odpowiedzieć na żadne pytanie, które dotyczyłoby mojej tożsamości.

Pytałem o to, ponieważ jednym z kluczy do pana pisarstwa wydaje się właśnie tożsamość. Tożsamość rozumiana jako piętno, choć również jako decyzja – często wbrew sobie.

Oraz również wbrew większości społeczeństwa. Owszem, zajmuję się tym na różne sposoby we wszystkich moich książkach. Wątpię zresztą, czy pisarz mógłby się zajmować czymkolwiek innym.W dzisiejszym świecie ciągle zderzamy się z czymś, co odbywa się w naszym imieniu – w istocie wciąż musimy stawiać czoła własnej odpowiedzialności. Po pierwsze to bardzo silna presja moralna, tak jakby człowiek znajdował się cały czas w kościele, po drugie jednak to świetna okazja, by stać się zupełnie obojętnym. Tak jak bakteria uodparnia się na kolejne generacje antybiotyków,my zyskujemy odporność na kwestie moralnej odpowiedzialności.

Czy zatem da się być dzisiaj Chorwatem bez Ante Pavelicia, ustaszy, obozu w Jasenovacu i generała Gotoviny na karku?

Oczywiście, większość współczesnych Chorwatów radzi sobie doskonale bez tego wszystkiego. I to wydaje się straszne. Może podam taki przykład: jeśli jest pan Niemcem, nosi pan w sobie zarówno Goethego, jak i Hitlera. I właśnie o Hitlerze nie powinno się ani na chwilę zapominać. Sam pomysł, że przez wypieranie i fałszowanie przeszłości można w jakikolwiek sposób uzdrowić życie społeczne, to katastrofalna bzdura. Efektem jest osobliwa sytuacja,w której znajduje się chorwackie społeczeństwo. Codziennie wieczorem w państwowej telewizji oglądamy jakiś materiał o tym, jakich to wojennych krzywd doznaliśmy od Serbów w latach 1991–1995. Cały naród ogarnęła istna histeria,wszyscy Chorwaci są ofiarami i każdy przynajmniej trzykrotnie został zamordowany pod Vukovarem, a jeżeli – najzupełniej przypadkiem – ktoś bąknie coś o Jasenovacu i II wojnie światowej, dowie się, że to się zdarzyło bardzo dawno albo że w ogóle nie miało miejsca.Tak wygląda życie bez pamięci i odpowiedzialności.

Czy Titowska Jugosławia nie była czymś w rodzaju zamrażalnika, w którym na 40 lat zastygły te wszystkie emocje?

Nie wydaje mi się, żeby to była wyczerpująca metafora. Brytyjski historyk Allan Taylor napisał kiedyś, że Tito był ostatnim z Habsburgów. Jugosławia rzeczywiście w dużej mierze funkcjonowała jak małe Austro-Węgry. To było państwo federalne, w którym prawa narodowe wszystkich Słowian były uszanowane. Jeszcze jedna kwestia jest tu ważna: podczas II wojny światowej ustasze dokonali strasznych zbrodni, po wojnie zaś, w imię oficjalnego braterstwa i jedności, sprawę tę wyciszono. W1945 r. oddziały Tity z kolei dopuściły się ludobójstwa na niedobitkach żołnierzy i urzędników Niezależnego Państwa Chorwackiego. O tym również nic nie wolno było powiedzieć przez kolejnych parę dekad, stworzono więc pole dla wielkiej, zbiorowej frustracji, która w końcu musiała eksplodować.W dodatku Tito silnie zliberalizował system polityczny kraju, a przez ostatnie 10 lat istnienia Jugosławii panowała pełna wolność prasy. Jedyne dwie instytucje, których nigdy nie poddano liberalizacji, to policja z tajnymi służbami oraz, co najgorsze, Jugosłowiańska Armia Ludowa. Stalinizm od nacjonalizmu dzielił zaś jeden mały krok – policja oraz armia ten krok wykonały i był to bezpośredni detonator rozpadu Jugosławii. Mieliśmy więc z jednej strony wieloletnią podskórną dyskusję o tym, co działo się podczas II wojny światowej, z drugiej strony natomiast – w obliczu osłabienia struktur państwa pod koniec lat 80. – grę politycznym ekstremizmem, aby za pomocą tego ekstremizmu osiągnąć pewne cele polityczne i ekonomiczne. I tu dochodzimy do pana niepełnej metafory: istotnie, kiedy w 1991 r. wypalił pierwszy karabin, wznowiono przerwaną wojnę z 1945 r. To była faktycznie ta sama wojna, brakowało w niej tylko bohaterskich partyzantów.

Kiedy było już jasne, że Jugosławia się rozpada, czy ktoś jej bronił?

Ludzie, którzy żyli prawdziwym, zwyczajnym życiem, nie myśleli w tych kategoriach. Myśleli w kategoriach życia i śmierci. Dla nich wszystko było lepsze niż wojna. Nie żywiono nienawiści do Jugosławii, stosunek do tego państwa zmienił się dopiero wtedy, kiedy ono rzeczywiście przestało istnieć, co jest naturalną reakcją psychologiczną.To Jugosławia stała się winna temu, co się wydarzyło w latach 90., i to Jugosławię podejrzewa się o to, że od początku była przeklętym błędem.To oczywiście nieprawda – Jugosławia nie stała się fabryką własnej destrukcji, trudno też nazywać błędem historii kraj, który z powodzeniem istniał przez 70 lat.

Pana rodzinne miasto to Sarajewo. Znalazł się pan tam w wojennym oku cyklonu.

Przez 16 miesięcy żyłem w oblężonym mieście i był to szalenie intensywny okres, gdy ludzie z wielką mocą pokazywali swoją prawdziwą naturę – dobrzy ludzie stawali się jeszcze lepsi, źli ludzie stawali się jeszcze gorsi.W tym piekle istniał też element pociągający, bo człowiek miał tylko jeden cel: zachować życie, inaczej niż w banalnej codzienności, kiedy otaczają nas tysiące trosk i jesteśmy znacznie bardziej zajęci. Kiedy myślę o czasach oblężenia, wydaje mi się, że myślę o swoim poprzednim wcieleniu.Tak jakbym to w ogóle nie był ja.Tamto miasto też nie istnieje. Dzisiaj w Sarajewie czuję się jak ktoś całkowicie obcy – a może nawet gorzej niż obcy. Natomiast Zagrzeb nigdy się moim miastem nie stał. Wgruncie rzeczy więc nie przebywam nigdzie i w pewnym sensie jestem nikim. Mogę być kimś tylko w swoim języku. Z punktu widzenia pisarza jest to bardzo dobra sytuacja, z osobistej perspektywy potrafi być to jednak dość niezręczne.

Nie miał pan ochoty rzucić tego wszystkiego w cholerę i po prostu wyjechać?

Może i tak, ale ja naprawdę nie chciałem nigdy robić w życiu niczego innego poza pisaniem. Nie sądzę, bym umiał być pisarzem poza własnym językiem. Nie jestem aż takim szaleńcem, nie mam takiej siły ani wewnętrznej struktury. Żeby człowiek mógł pozostać pisarzem w takiej sytuacji, musi być szalony jak Gombrowicz albo musi mieć takie pochodzenie jak Gombrowicz: być polskim patrycjuszem, który całą swoją wyobrażoną wielkość zabrał ze sobą w świat. Ale ja nie jestem patrycjuszem.

"OJCIEC" Miljenko Jergović

Dla pogrążonych w sporach o własną przeszłość Polaków „Ojciec”– znakomity, szczery, bezkompromisowy esej Miljenka Jergovicia – może być odkryciem. Jergovicia uważam za literackie objawienie ostatnich lat – za pisarza, który talentem narracyjnym,werbalną sprawnością, przewrotną (bo pełną czarnego humoru) powagą wyrasta znacząco ponad rzemieślniczą przeciętność. Wdodatku Chorwat z rozmysłem bierze się za tematy trudne, bolesne i niechciane, psuje dobre samopoczucie mieszkańcom purytańskich, nacjonalistycznych rajów, drąży kwestie winy i odpowiedzialności. Na Bałkanach trzeba do tego nie lada odwagi. Nie inaczej jest w przypadku „Ojca”, który łączy piękne autobiograficzne wspomnienie i wysokiej klasy eseistykę. Rzecz bowiem traktuje, anegdotycznie i gawędziarsko, o zawiłej historii rodziny Jergoviciów, stanowiąc w gruncie rzeczy pożegnanie z ojcem: sarajewskim lekarzem, introwertykiem, ateistycznym idealistą, postacią tyleż zabawną, ile tragiczną. Ale przy okazji autor mówi o dziedzictwie, które przyjmuje na barki każdy człowiek żyjący w trudnej epoce – o niemożności odrzucenia tego, co grzeszne, błędne, katastrofalne, piętnujące. Powszechna amnezja byłaby końcem naszego świata, zdaje się mówić Jergović, ponieważ ludźmi jesteśmy tylko z bagażem pamięci i odpowiedzialności. Przeszłość to nie tylko wyblakłe pocztówki z wakacji, lecz także obozy koncentracyjne, czystki etniczne i denuncjowanie własnych sąsiadów. A zatem, parafrazując tytuł książki Marii Janion – do Europy tak, ale tylko z naszymi zbrodniarzami.