Osobiście ani trochę nie tęsknię za socjalizmem, ale zarazem jestem zadowolony, że to przeżyłem i widziałem na własne oczy – mówi czeski pisarz Jaroslav Rudiš, autor powieści „Koniec punku w Helsinkach”

Wschodnioniemieckie ponure miasto pełne rur i tuneli, w którym główny bohater twojej powieści prowadzi knajpę – to pisarska imaginacja czy może miało jakiś pierwowzór?

Przeczytaj recenzję książki: "Koniec punku w Helsinkach" / Media

Zainspirował mnie Lipsk, bo często tam bywam, ale myślę, że w większości środkowoeuropejskich miast buduje się jakieś tunele. A za pomocą tych tuneli można wytunelować wielkie pieniądze. Tak jest choćby w Pradze z budową słynnego tunelu Blanka (najdłuższy miejski tunel w Europie, mierzący ponad 6 km długości – przyp. red.), która wielokrotnie przekroczyła planowane koszty i w dodatku do tej pory nie wiadomo, czy w ogóle ma sens i czy nie skończy się jedynie na przyciągnięciu do centrum kolejnych tysięcy samochodów. Ta budowa jest tak droga, że dałoby się z przeznaczonych na nią sum finansować całą praską kulturę przez następne dwa stulecia. Tymczasem wydatki na kulturę są drastycznie obcinane pod pretekstem kryzysu. Roczna dotacja dla teatru „Archa”, z którym współpracuję, to są dwa milimetry tego cholernego tunelu.

U nas to się robi za pomocą autostrad.

Jasne, u nas też. Budujemy autostrady droższe niż w Niemczech, a potem narzekamy, że winna jest temu Unia Europejska, która jest generalnie winna wszystkiemu, co złe. To piękna wymówka: jeśli coś nie działa, to albo przez Cesarza Pana, albo przez komunistów, albo przez Unię. Nigdy przez nas, przez naszych skorumpowanych polityków.

Ale dlaczego akurat Lipsk?

To jest ciekawa sprawa. Lipsk, obok Berlina, to chyba najdynamiczniej rozwijający się ośrodek kulturalny wschodnich Niemiec, do tego jeszcze dochodzą światowe targi. No i też budują tam tunele (śmiech), to są wielkie, trudne inwestycje za miliardy euro, które przyspieszą przejazd przez miasto o cały kwadrans. Potrzebowałem jakiejś anonimowej, środkowoeuropejskiej metropolii – już tak mam, że miasta są u mnie ważnymi bohaterami literackimi – w której stare będzie się gryzło z nowym.

Ta metropolia jest trochę podupadła, apokaliptyczna.

Owszem, ale z drugiej strony pełna też nowych dzielnic z całkiem nowymi ludźmi. Stare miasto powoli znika, nowe się pojawia: tu dostrzegam coś w rodzaju apokalipsy. Bo pod naporem deweloperskich buldożerów giną nie tylko stare domy, lecz także stare historie. Inna sprawa, że ten świat, to polsko-czesko- -niemieckie pogranicze już raz miało zniknąć, pożarte przez odkrywkowe kopalnie węgla brunatnego.

Z jakiegoś powodu lubisz to pogranicze – ono wraca w twoich książkach.

Lubię Europę Środkową. Może brzmi to trochę patetycznie, ale to jest mój temat, osobliwe dzieje tej ziemi, dzieje, o których chcielibyśmy zapomnieć, niemniej one wciąż, jak podziemne źródła, kotłują się gdzieś tam pod dużym ciśnieniem i co jakiś czas wybijają na powierzchnię. Kiedy jadę pociągiem z Pragi do Berlina, to mijam stację Bohušovice, a tam odchodzi boczna linia do Terezína. Kiedy jadę do Warszawy, mijam drogowskaz do Oświęcimia. Maskując ten proces zapominania, robimy z tych miejsc jakieś dziwaczne atrakcje turystyczne. Pamiętam wizytę w Krakowie i widzianą tam na Starym Mieście reklamę biura wycieczkowego – „No Problem! Let’s Go to Auschwitz!”. Ale te groby, te ofiary – one tu zostaną już na zawsze. Co do pogranicza – fascynujące jest chociażby samo obserwowanie granic, jak się zmieniały, jak ludzie nagle budzili się w innym państwie, i to niekoniecznie w tym, w którym by sobie życzyli. W środkowej Europie historia bawiła się ludźmi, przerzucała ich jak bagaże – to jest traumatyczne doświadczenie, ale dla pisarza ma w sobie coś ekscytującego.

W „Końcu punku w Helsinkach” lądujemy w roku 1987. Co to był za rok?

Rok po Czarnobylu. Rok schyłku. No i wreszcie rok, w którym rzeczywiście w Pilźnie miał miejsce słynny koncert, o którym piszę w książce. Zjechało się tam mnóstwo czeskich i wschodnioniemieckich punkowców, żeby pierwszy raz za żelazną kurtyną usłyszeć na żywo Die Toten Hosen. O koncercie mówiło się wtedy nawet w czechosłowackiej telewizji: były propagandowe migawki z komentarzem, że brudni punkowcy słuchają brudnej muzyki i że czegoś takiego w CSRS nie chcemy. Co ciekawe, ten koncert to był chyba pierwszy moment od końca II wojny światowej, kiedy Czesi i Niemcy połączyli siły i zaczęli wspólnie o coś walczyć – zabawne, że zrobili to punkowcy, piorąc się z agentami bezpieki w czasie koncertu i zaraz po nim. Z tym koncertem powiązałem w książce dwie równoległe opowieści, ale nie chodziło mi tylko o punk. Chciałem napisać coś o latach 80., coś na przekór tęsknocie za tamtym okresem. Zauważam, że w powszechnym odbiorze, przynajmniej w Czechach, owe lata są wspominane ciepło, tymczasem to był prawdziwy koszmar. Katastrofy ekologiczne, panosząca się Armia Czerwona, rozpadający się, niewydolny ustrój, dyktatura niczego nierozumiejących starców. Czeski komunizm, w przeciwieństwie do polskiego, był naprawdę szalenie konserwatywny, przynajmniej w okresie tzw. normalizacji, czyli po 1968 r. Jeden mój znajomy jeździł na przykład do Budapesztu, żeby oglądać filmy Miloša Formana. Z Pragi do Budapesztu! Osobiście ani trochę nie tęsknię za socjalizmem, ale zarazem jestem zadowolony, że to przeżyłem i widziałem na własne oczy. Trzeba zresztą bardzo wyraźnie odróżnić sterowane przez polityków społeczne trendy od osobistych, nostalgicznych wspomnień. Babcia mojej przyjaciółki była Niemką Sudecką i lubiła opowiadać, jak to było wspaniale w czasach hitlerowskiej aneksji, bo była szczęśliwą, młodą kobietą i przeżywała wielką miłość.

Wtedy, w latach 80., żyliśmy niemal w kompletnej izolacji od siebie. Czeskie seriale, Karel Gott i Helena Vondráčkova – tylko to przenikało do Polski oficjalnymi kanałami.

Polska po 1981 r. też była dla nas krajem zamkniętym. Kiedy kumple jechali do Jarocina, to musieli najpierw dostać się do NRD – stamtąd było łatwiej. Ale przez granicę szedł przemyt z Polski: różne płyty, kasety albo dżinsy, nie do dostania w Czechosłowacji. I, paradoksalnie, zachodnioniemiecki magazyn „Bravo”. Pamiętam też „Czterech pancernych”, kiedy się bawiliśmy w czterech pancernych, zawsze chciałem być psem.

W Polsce nie mieliśmy pojęcia, że w NRD są jacyś punkowcy.

Punkowcy w NRD – brzmi absurdalnie, co nie? (śmiech). Tymczasem była tam całkiem spora scena punkowa, szczególnie w Lipsku właśnie, w Berlinie czy w Erfurcie. Bardzo zainteresowałem się pewną kapelą, nazywała się Wutanfall, czyli „atak furii”, oni nagrali bodajże tylko jedno demo, kilkanaście piosenek, w tym numer, który się nazywał „Lipsk w gruzach”, opisujący ówczesną destrukcję tego miasta, jego dewastację – i materialną, i społeczną. Po upadku muru ludzie z tego Lipska uciekali, wyjeżdżali na Zachód, tam były całe dzielnice pustych domów. Teraz to się zaczyna zmieniać, Lipsk znów staje się modny. Moja książka jakoś spina te dwa historyczne momenty: ponurą końcówkę lat 80. i współczesność, no future i gentryfikację, narodziny i koniec subkultury.

Punk był w latach 80. czymś atrakcyjnie dekadenckim.

Był też czymś bardzo serio, walką na śmierć i życie. Młodzi ludzie dzisiaj też sobie znajdą jakąś dekadencję, tyle że już niezwiązaną ze schyłkiem socjalizmu, ale z patologiami kapitalizmu. W 1989 r. byliśmy święcie przekonani, że kapitalizm to demokracja. Że to jedno i to samo. Tak nam zresztą sugerowano, to była obietnica aksamitnej rewolucji, że wraz z gospodarką rynkową przybywają wolność i demokracja. Wielu do dzisiaj się nie zorientowało, że to nieprawda – właściwie dopiero kryzys otworzył ludziom oczy. Przewrót 1989 r. miał u nas łagodną twarz Václava Havla, dopiero potem przyszli twardzi, pragmatyczni neoliberałowie i pokazali, na co ich stać.

Czy twoja książka opowiada o rozczarowaniu?

Bo ja wiem? Kiedy człowiek kończy te, powiedzmy, trzydzieści lat, dociera do niego powoli, że życie to historia porażek, że nosimy na ciele coraz więcej blizn. Nie dzieją się wokół nas żadne straszne rzeczy, choć kolekcjonujemy przegrane. Ale rozczarowanie jest jednocześnie aktem przebudzenia, świadectwem, że się osiągnęło dojrzałość.