Wbrew pozorom coś się w sztandarowym cyklu autora „Kolekcjonera kości” zmieniło. Nieznacznie, ale zawsze. „Pokój straceń” to bowiem thriller polityczny.

Z powieściami Jeffery’ego Deavera jest trochę tak, że gdy pozna się jedną, to tak, jakby poznało się wszystkie. Dokładnie wiadomo, czego się spodziewać, włącznie z najbardziej nieprawdopodobnymi zwrotami akcji w finale. Ale też z przyjemnością wraca się do stworzonego przez niego świata, kolejna wizyta w laboratorium Lincolna Rhyme’a i Amelii Sachs jest jak odwiedziny u starych dobrych znajomych. A Deaver przecież nie stracił umiejętności sprawnego konstruowania akcji i trzymania czytelników w napięciu. A wbrew pozorom coś się w sztandarowym cyklu autora „Kolekcjonera kości” zmieniło. Nieznacznie, ale zawsze. „Pokój straceń” to bowiem thriller polityczny.

Rhyme i Sachs nie szukają tym razem seryjnego mordercy ani prześladowcy niewinnych. Namówieni przez ambitną panią prokurator szukają dowodów, które pozwoliłyby postawić w stan oskarżenia władze Krajowej Służby Wywiadowczo-Operacyjnej. Na ich zlecenie został bowiem skrytobójczo zgładzony antyamerykański polityk oraz dwie przypadkowe ofiary. Wyzwanie rzucone rządowej agencji okaże się wyjątkowo niebezpieczne, a śledztwo zmusi nawet poruszającego się na wózku inwalidzkim Rhyme’a do opuszczenia nowojorskiego mieszkania i wyprawy na Karaiby. Cała reszta rozgrywa się zgodnie z Deaverowskim planem: żmudna, analityczna robota przeplata się ze scenami akcji budowanymi z iście hollywoodzkim rozmachem, a im dalej prowadzić będzie śledztwo, tym więcej czeka nas zaskoczeń i fabularnych wolt. Ale po prozie Deavera nie czuć znużenia: to wciąż rzetelna i dobrze skonstruowana rozrywka.

Pokój straceń | Jeffery Deaver | przeł. Łukasz Praski | Prószyński i S-ka 2013 | Recenzja: Jakub Demiańczuk | Ocena: 4 / 6