Ktoś może się zżymać, że Stasiuk wciąż o tym samym. Znów włóczy się po bezdrożach, ogląda świat zza brudnej szyby samochodu, wsłuchuje się w obce mowy, kreuje się na wagabundę i wschodnioeuropejskiego koczownika. Ale Stasiukowi wolno się powtarzać. Nadal jest wielkim hipnotyzerem i magiem słowa.

W zebranych w najnowszej książce miniaturach, impresjach i zwięzłych komentarzach bywa bezbłędnie celny. Ale najpiękniejsze w jego prozie są te momenty małych olśnień, które pojawiają się niespodziewanie, pod byle błahym pretekstem. „No więc wrzesień, początek schyłku. Dzięki niskiemu słońcu świat staje się wyrazisty, bardziej materialny, bo cienie są ciężkie, ciemne od wilgoci i zalegają bardzo długo. Podwajają rzeczywistość. Po prostocie lata krajobraz staje się wieloznaczny” – czytamy urzeczeni urodą tych bezpretensjonalnych słów. Nawet marcowe roztopy dają Stasiukowi asumpt do wysnucia zadziwiającego wniosku o środkowoeuropejskości – oto żyjemy w beznadziejnym poczuciu pogodowej niestałości, jak nikt inny na kontynencie skazani na łaskę i niełaskę wahań ciśnień i temperatur, jako wieczni wyznawcy kultu solarnego.

Wracają tu historie, które już znamy – o młodzieńczej rebelii, wojsku, więzieniu, ojcu, który pracował w fabryce samochodów osobowych i wierzył, że syn będzie robił to samo. A przecież opowieść o zdradzie, jakiej pokolenie autora dopuściło się na rodzicach, wybierając Dylana i Hendriksa, nadal porusza. Wspomnienie o zamierzchłym rytuale palenia papierosów i wszędobylskim zapachu dymu, który stał się po prostu dusznym smrodem Peerelu, też jakoś uwodzi, napawa gorzką nostalgią. Stasiuk chodzi własnymi drogami, także wybierając lektury. Pięknie pisze o niezawinionym brzemieniu nazizmu, jakie naznaczyło biografię Herty Müller, i śmierci Tiziana Terzaniego. Nawet o wróblach, które kazał wybić Mao, potrafi pisać pięknie.

Nie ma ekspresów przy żółtych drogach | Andrzej Stasiuk | Czarne 2013 | Recenzja: Malwina Wapińska | Ocena: 5 / 6