Piper Kerman, autorce "Dziewczyn z Danbury" się upiekło. Nie każdej osadzonej udaje się przekuć karę więzienia na bestseller i popularny serial.

Niebieskooka blondynka o nienagannych manierach, szacownym rodowodzie i z uniwersyteckim dyplomem pod pachą niezupełnie pasuje do portretu statystycznej przemytniczki. Kerman, absolwentka Smith College i poszukiwaczka przygód, oczarowana o parę lat starszą sąsiadką, niejaką Norą, szybko przekracza granicę pomiędzy niewinną zabawą a nielegalnym procederem. Piper imponują oczytanie nowej przyjaciółki, jej niebanalne gusta, pełny portfel i seksualna energia. Zostają kochankami, rozbijają się po świecie i Nora owija sobie Kerman wokół palca. Balangi i beztroska mają jednak swoją cenę: piętnaście miesięcy pozbawienia wolności za pranie brudnych pieniędzy przeznaczonych na finansowanie działalności narkotykowego kartelu. Piper opisała przeszło rok spędzony w więzieniu dla kobiet w formie pamiętnika; niedawno ukazał się on i u nas jako „Dziewczyny z Danbury”.

Kerman trafia za karty dopiero po latach od swojego wybryku, już jako stateczna, dobiegająca czterdziestki kobieta z pierścionkiem zaręczynowym na palcu. Inne pensjonariuszki zakładu karnego Danbury – leżącego jakieś sto kilometrów od Nowego Jorku – choć skazane przeważnie za oszustwa, malwersacje finansowe i kreatywną księgowość, pochodzą głównie z niższych niż Piper warstw społecznych. Dlatego też jej relacja z więzienia przypomina odsiadkę widzianą oczami typowej przedstawicielki klasy średniej, przez cały ten czas świadomej swojej niezachwianej i komfortowej pozycji w świecie za murem; ona jest tu tylko przejazdem, pozostałe zapewne wrócą tu na jeszcze na niejeden turnus. Nierzadko Kerman pozwala sobie na uładzenie niektórych zdarzeń i protekcjonalne potraktowanie swoich koleżanek spod celi, chcąc wypunktować nieprawidłowości systemu penitencjarnego, który skazuje osadzone praktycznie na dehumanizację, resocjalizację oferując jedynie na papierze. Lecz trzeba pamiętać, że to książka anegdotyczna, gdzie więźniarki urządzają Piper przyjęcie urodzinowe i robią jej pedicure, a nie odważna wypowiedź polityczna. Mimo braku moralnych ambiwalencji i zbytnim poleganiu na rażących kontrastach „Dziewczyny z Dunbury” to lektura przyzwoita, bo bezpośrednia i osobista, pozwalająca zajrzeć tam, gdzie nikt nie chciałby spędzić choćby jednego dnia.

A przy tym zupełnie różna od serialu wyprodukowanego przez Netflix, który debiutował na antenie latem ubiegłego roku. „Orange Is the New Black” odpowiednio podkręca historię Piper, dodając jej dramatyzmu. Bohaterkę otoczono nie tylko drobnymi przestępczyniami, ale kryminalistkami dużego kalibru. Przypadek Kerman stał się dla scenarzystów jedynie odskocznią i może warto prześledzić zarówno książkę, jak i serial, obie historie znakomicie się bowiem uzupełniają.

Dziewczyny z Danbury | Piper Kerman | przeł. Mateusz Fafiński | Replika 2013 | Recenzja: Bartosz Czartoryski | Ocena: 4 / 6