Kulturę w dawnym rozumieniu tego słowa zdemolował sieciowy kapitalizm. Jednak jest on źródłem zarówno problemów, jak i metod ich rozwiązywania
Dziennik Gazeta Prawna
Kiedy w polskim dyskursie publicznym pojawia się słowo „kultura”, to zazwyczaj w dekadenckim, apokaliptycznym lub politycznym kontekście: kultura zanika, kurczy się, nie jest już taka jak dawniej, nie uczy się jej w szkole, nie wynosi się jej z domu, ktoś próbuje przejąć nad nią kontrolę, odciąć jej finansowanie, narzucić innym takie czy inne wzorce. A na dodatek Polacy nie czytają.
Zacznijmy od tego ostatniego stwierdzenia – Polacy oczywiście czytają, chociaż coraz rzadziej sięgają po książki czy papierową prasę (niechęć do płacenia za tego rodzaju konsumpcję jest tylko jednym z elementów wyjaśnienia). Polacy z pasją czytają SMS-y, wpisy na Twitterze, posty na Facebooku, blogi, fora internetowe, od wielkiego dzwonu nawet dłuższe artykuły na portalach. Więcej nawet: Polacy piszą, od Bałtyku po Tatry kciuki Polaków pracowicie wystukują literki na wirtualnych klawiaturach smartfonów. Nie dość tego – Polacy w pocie czoła fotografują, wprawdzie najczęściej swoje posiłki, stopy lub usta ściągnięte w dzióbek, ale jednak. Tych zdjęć posiłków, stóp i dzióbków są grube miliony. Deklaruję to całkiem serio: prawdziwym przyczynkiem do powszechnego analfabetyzmu byłoby dziś już nie przedawkowanie internetu, ale odcięcie Polaków od sieci.
Jak zatem mają się sprawy z tą kulturą? Innymi słowy – czy rzeczywiście jesteśmy chaotyczną zbiorowością zmanipulowanych, ogłupionych kretynów? Czy też może w obliczu dynamicznej zmiany społecznej nie znaleźliśmy jeszcze (wyjąwszy wąskie grono socjologów, antropologów, kulturo- i medioznawców) języka, by mówić ze zrozumieniem o specyfice własnej epoki? Realna wydaje się raczej ta druga okoliczność – nie ma społeczeństw bez kultury, kultura jest tym, co ludzie robią. I jeśli zrozumie się, co ludzie robią, po co to robią i jak się między sobą różnią w tych działaniach, będzie się miało szansę pojąć kulturę jako całość. Ponadto system kulturowy nie funkcjonuje już od dawna wedle hierarchicznego, instytucjonalnego wzorca, zgodnie z którym elity wychowują lud, mądrość i piękno mieszkają w teatrach, kinach oraz bibliotekach, i generalnie możliwe jest określenie jakiejś oficjalnej, państwowej, kanonicznej typologii tego, co się za kulturę uważa, a czego nie. Co ciekawe, model paternalistyczny, choć nie jest w stanie wyjaśnić, w jaki sposób ludzie korzystają z kultury (nie da się na przykład za jego pomocą zrozumieć wspomnianego wcześniej „kryzysu czytelnictwa” ani zaprojektować skutecznych narzędzi naprawczych), wciąż dominuje w roli obowiązującego schematu myślenia o zjawiskach kulturowych. Stąd między innymi groteskowe rojenia obecnej władzy o wielkich, „tożsamościowych” produkcjach filmowych, o „godnościowym” panowaniu nad edukacją, o kulturze słusznej i niesłusznej oraz ogólnie o przejęciu przez państwo kontroli nad tym, czym na co dzień i od święta żyją obywatele. Paradoksalnie, owe rojenia w pewnym sensie są możliwe do zrealizowania: da się w szkole zanudzić dzieci na śmierć szowinizmem i nacjonalistyczną bohaterszczyzną, da się wydać setki milionów złotych na bardzo złe filmy, da się odciąć finansowy tlen instytucjom i artystom nieskłonnym do wtórowania obowiązującej narracji politycznej. Będzie to wszelako przedsięwzięcie przypominające stawianie przeciwpowodziowej tamy na rzece, która i tak wysycha sama z siebie. A może nie tyle wysycha, ile rozdziela się, niczym krasowy strumień, na pojedyncze, podziemne strużki.
Czas wolny nie istnieje
W żadnym razie nie znaczy to jednak, że kultura jest jakimś żywiołem, który płynie, kędy chce, i że nastały błogosławione czasy pełnej niezależności od kaprysów dyktatorów, korporacji, urzędników i tajnej policji. Kultura nowych czasów ma swoje własne, nowe problemy. Jak było już powiedziane, kultura w istocie jest tym, co ludzie robią, zawiera się w powszednich regularnościach ich życia; w tym, jak pracują, jak odpoczywają, jak ze sobą rozmawiają, jak się stowarzyszają, jak się od siebie separują, jakimi sposobami podkreślają swój status i prestiż, jak budują i inwestują społeczny kapitał, jak korzystają z wiedzy. Z tego punktu widzenia dla kultury nowych czasów najważniejszą ramą funkcjonalną nie jest już państwo, ale globalna gospodarka późnego kapitalizmu. Główne zaś środowisko komunikacyjne tej kultury to sieć internetowa. Innymi słowy, sieciowy kapitalizm zarówno przysparza kulturze problemów, jak i dostarcza metod ich rozwiązywania. Owe metody są zaś przyczynkiem do kolejnych problemów.
Praca „Nowe praktyki kulturowe Polaków. Megaceremoniały i subświaty” Tomasza Szlendaka i Krzysztof Olechnickiego to oryginalna próba diagnozy tego stanu rzeczy. Oparta na szeroko zakrojonych badaniach empirycznych analiza skupia się tu na wyodrębnieniu dwóch obecnie dominujących (i zasadniczo przeciwstawnych) wzorców uczestnictwa w kulturze.
Z jednej strony mamy tytułowe megaceremoniały – masowe imprezy (festiwale muzyczne bądź filmowe, branżowe targi, miejskie i regionalne święta) proponujące uczestnikom „udział w zrytualizowanych momentach niby-wspólnoty”, krótkie, płytkie i niezobowiązujące zanurzenia się w komercyjnej, karnawałowej konsumpcji („To jak spacerowanie po galerii handlowej. Wiadomo tylko tyle, że jest otwarta od dziewiątej do dwudziestej drugiej”). „Zrutynizowanie karnawału w kulturze” powoduje, że „kultura zinstytucjonalizowana (...) staje się silnie sezonowa, wielozmysłowa, obrandowana i spakowana w formie instant – staje się wydarzeniowa”. Ma to ścisły związek z konsumpcją czasu w kapitalizmie: otóż czas wolny praktycznie nie istnieje, występuje w kawałkach, wymaga pośpiechu, wielotorowości, nieustannego przenoszenia uwagi z jednego atraktora na inny. Skoro tak, pozostaje karnawał – gdy zasady rządzące rzeczywistością ulegają krótkotrwałemu odwróceniu lub zawieszeniu. W ten karnawał, wycinek zniekształconego, odseparowanego czasu, trzeba upchnąć wszystko, a przynajmniej tyle, ile się da. Metafora hipermarketu czy galerii handlowej wydaje się tu jak najbardziej na miejscu. Szlendak i Olechnicki zauważają przy okazji, że sam przekaz artystyczny takich wielkich imprez ma znaczenie drugorzędne. „Muzyka na festiwalach jest tłem i ma być tłem, nie ma intelektualnie czy emocjonalnie angażować, lecz być dźwiękową »podkładką« pod socjalizowanie się. To konieczny atrybut festiwalu jako »trzeciego miejsca« – służącego odgrywaniu rytuałów towarzyskości. (...) Magnesem na ludzi są zatem (...) inni ludzie na dużych imprezach. Uczestnicy muszą mieć stuprocentową pewność, że tam, gdzie się udają, znajdzie się tłum innych, najlepiej do nich podobnych w zakresie parametrów społeczno-ekonomicznych, ponieważ tylko tacy »wytwarzają zbiorową moc«”. A najciekawsze w tym jest chyba to, że „nie chodzi Polakom uczestniczącym w megaiwentach o to, by bawić się we wspólnocie. Tłum ma raczej stanowić ruchome, interesujące tło dla interakcji i zabaw ograniczonych do mikrowspólnot przyjeżdżających, by korzystać z festynowych atrakcji – do paczek przyjaciół, znajomych i rodzin”. Nic nowego, krótko mówiąc, z tych spędów się nie rodzi, nie pojawia się żaden integracyjny naddatek, żadna struktura. Wręcz przeciwnie – można powiedzieć, że po przejściu przez rytuał megaceremoniału podziały my–oni, nasi–obcy, lepsi–gorsi ulegają dalszemu wzmocnieniu. Zwłaszcza że istnieje wewnętrzna hierarchia takich imprez: są te biletowane, drogie, przyciągające wielkomiejskich kosmopolitów, i te darmowe, gminno-powiatowe, dla ludzi uboższych. Autorzy nazywają to trafnie „pluszowym apartheidem”.
Po drugiej strony barykady – jest to barykada, co przyznają sami autorzy, dość umowna i arbitralna – Szlendak i Olechnicki umieszczają sieciowe subświaty: internetowe grupy skupione wokół niszowych, choć wcale niekoniecznie wywrotowych, zainteresowań, wierzeń i fascynacji, zbiorowości amatorów teorii spiskowych, literatury grozy, warzenia piwa, paraglidingu i rytu trydenckiego. „O atrakcyjności internetowych subświatów kulturowych decyduje nade wszystko to, że oferują one doświadczenie bardzo zbliżone do naturalnej wspólnoty, gdzie reguły są względnie proste, konformizm – szczodrze nagradzany, a dewiacja – skutecznie tępiona”. „Rozmaite kulturowe nisze żyją we własnych internetowych »nibylandiach«” – dodają autorzy. „Pojawiła się również cała paleta obiegów sieciowych i komunikacyjnych, w których uczestnictwo rozpływa się na sfery pozainternetowe. Kultura dzisiaj to kultura towarzystw wzajemnej adoracji, kręgów, poza które się nie wychodzi – bo nie ma po co, bo to nieprzyjemne, niebezpieczne, bo nie ma ku temu żadnych okazji i dlatego, że nikt o to nie zabiega (...). Nie trzeba już starać się »innego« zrozumieć, ponieważ jest sieć, gdzie ulokowali się »nasi«”.
Lans w fałszywym świetle
Nietrudno zauważyć, że kluczowym terminem w obu wypadkach jest „wspólnota” – bo też i wspólnota to kluczowy deficyt społeczeństw Zachodu, w Polsce jeszcze pogłębiony przez pasmo katastrof: fatalny w skutkach genocyd wojny światowej, cztery dekady komunistycznej dyktatury, wreszcie szok transformacji i segregujący, alienujący, niestabilny nurt późnego kapitalizmu. „Współczesne, potransformacyjne polskie społeczeństwo w klasycznym tego pojęcia rozumieniu jeszcze nie istnieje” – czytamy w „Nowych praktykach kulturowych Polaków”. „Na dobrą sprawę w ogóle się na to nie zapowiada i wątpimy, żeby miało takie społeczeństwo powstać. Brakuje nam do tego woli tworzenia takiej zbiorowości i zasobów, choćby tak podstawowych jak zaufanie i solidaryzm społeczny”.
Skoro wspólnoty brak (a chodzi przecież o absolutnie kluczowe, fundamentalne doświadczenie), nie wypełnią tej pustki ideologiczne wygibasy tego czy innego ministra. Może to jednak uczynić rynek, tworząc iluzoryczną „zrytualizowaną niby-wspólnotę megaceremoniału”, pozór „brania udziału w czymś dużym i ważnym”. Mogą także uczynić to sami użytkownicy kultury, rozpaczliwie poszukujący pokrewnych dusz i jakichkolwiek trwalszych więzi. „Pojawianie się coraz to nowszych i coraz egzotyczniejszych sieciowych subświatów kulturowych wpisuje się w szerszy trend polegający na tym, że style życia w potransformacyjnej Polsce (jak w wielu innych krajach świata zachodniego) mnożą się i pączkują” – zauważają Szlendak i Olechnicki. Im większe nierówności majątkowe i statusowe, tym owe style mnożą się i różnicują szybciej. „Brak egalitaryzmu utrudnia dla przykładu przyrost tkanki mieszczańskiej mającej wspólne interesy, żyjącej podobnie, podobnie konsumującej porównywalne rzeczy i usługi. W efekcie społeczeństwo to archipelag socjowysepek, na których prowadzi się życia osobne (...). Zanika do tego, i to w ekspresowym tempie, kanon kulturowy, szeroko rozumiany jako pula wspólnych doświadczeń medialnych, edukacyjnych, technologicznych i historycznych, reguł savoir-vivre’u, używanego języka (...), celów życiowych, pragnień i sposobów realizacji zachcianek”. Siłą rzeczy owe socjowysepki, nisze, jaskinie znakomicie funkcjonują w środowisku sieciowym, które potrafi zarazem łączyć ludzi o bliskich zainteresowaniach i osłabiać relacje w dotychczas istniejących lokalnie grupach.
Na to wszystko nakłada się jeszcze osobliwe usieciowienie samej, nazwijmy to, technologii życia społecznego, czy – ujmując rzecz nieco bardziej precyzyjnie – wymuszonej na jednostkach konieczności nieustającej internetowej obsługi własnej pozycji społecznej. Mowa w zasadzie o jednym z największych rozczarowań współczesności: internet miał przynieść osobistą wolność i nieskrępowaną swobodę wymiany poglądów, a okazał się narzędziem inwigilacji i zniewolenia, słodką pułapką wabiącą „prosumentów” mirażem wspólnego „tworzenia kultury”. W efekcie każdy siedzi samotnie w swoim okienku wystawowym i usilnie pragnie zwrócić na siebie uwagę, epatując atrybutami już nie tyle statusu materialnego, ile stylu życia. Ambaras zaś na tym polega, że ta niezliczona (choć starannie posegregowana i pocięta niewidzialnymi granicami) gromada producentów treści to z reguły piekło niespełnionych ambicji. Wszyscy widzą, że słabo ci wychodzi. Masz dwa wyjścia: albo dalej w to brnąć (i lansować się w fałszywym świetle megaceremoniałów), albo uciec w bezpieczną niszę. Ale w niszę wcale nie jest łatwo uciec: neofitów i parweniuszy się w niszach nie lubi, trzeba tam pokornie terminować, uczyć się, eksponować lojalność i wytrwałość.
W jakiejś mierze bolączką naszej epoki nie jest więc niedobór kultury, ale jej nadmiar – w czasach usieciowienia ważniejsze od twojego stanu majątkowego i kariery zawodowej stają się twój styl życia, twoja aktualna bańka społecznościowa, to, na jakim tle i w czyim towarzystwie strzelisz sobie słitfocię. Z drugiej strony kultura może też działać jako siła pozytywna, napędowa: „w działaniach uczestników internetowych subświatów (...) uspołeczniająca jednostki, stawiająca im warunki aktywnej postawy i współtworzenia wiedzy. Działania w ramach subświata to praktyki kulturowe dające poczucie solidarności, budujące spoistość zbiorowości i wzmacniające tożsamości uczestników. W kulturze zrytualizowanego karnawału organiczna praca na rzecz wspólnoty jest zjawiskiem rzadko spotykanym (...), ale w kulturowych subświatach staje się cechą charakterystyczną”. Kultura zastępuje więc ducha wspólnoty.
Dlaczego te ustalenia są ważne? Dlatego, że stanowią konkretną odpowiedź na rzucane co jakiś czas w przestrzeń retoryczne pytanie: „Kto nam ukradł naszą kulturę?”. Tezy o porwaniu kultury przez nieznanych sprawców nie sposób obronić, podobnie zresztą jak tradycyjnego pokoleniowego kwękania o ignorancji i głupocie następców. Szlendak i Olechnicki postanowili jednak potraktować wspomniane pytanie z powagą. Ich konstatacje mają w sobie wiele goryczy – sieciowy kapitalizm zdemolował dawny, hierarchiczny porządek praktyk kulturowych i nie ma już do nich powrotu, a krajobraz, który się wyłonił po tych wstrząsach tektonicznych, jest dziwny: jego centralne fragmenty są zdominowane przez wszystkożerne, wielozmysłowe, płytkie i głośne megaceremoniały, a resztę pejzażu zajmują niezliczone nisze, odseparowane od siebie, niezbyt sobą wzajemnie zainteresowane, raczej ekskluzywne niźli włączające postronnych gapiów. W owych niszach, wciśnięte między wędkarstwem spinningowym a starożytnym kultem ognia, tkwią obecnie te ułomki kultury, które niegdyś uważano za kluczowe elementy „wysokiego stylu”: literatura piękna, malarstwo sztalugowe czy muzyka poważna. I nigdy już, przynajmniej pod tym słońcem, przyświecającym zmęczonej cywilizacji Zachodu, nie wrócą na swoje eksponowane miejsca. Inna sprawa, że jeśli gdzieś istnieją jakieś sensowne namiastki szczerej, uczciwej wspólnoty, to właśnie tam, w sieciowych niszach, na końcach internetowego układu nerwowego.
Książka Tomasza Szlendaka i Krzysztofa Olechnickiego „Nowe praktyki kulturowe Polaków. Megaceremoniały i subświaty” ukazała się nakładem Wydawnictwa Naukowego PWN