To historia o narkotycznym głodzie sensu, który pozostaje zwykle niezaspokojony. Niemniej rodziny tych, którzy zaginęli, a ich ciał nie odnaleziono, lubią wierzyć, że ich bliscy znaleźli swoje aśramy.

Czytałem niedawno rozkosznie – i ponuro – zabawną powieść Juliusza Strachoty „Buddaland” (Wyd. Wydałem 2022), której główny bohater, niejaki Jacek, pechowiec i ogólnie raczej łoś zdezorientowany we własnym życiu, zapędza się w buddyjskiej medytacji o krok za daleko i odkrywa nagle, że jest w stanie w ten sposób, za pomocą pewnego rodzaju „zanurzenia”, zyskać wgląd w swoje poprzednie wcielenie. Czy tylko wgląd? A może również wpływ? Okazuje się, że nie tylko naszego bohatera frapuje ta mistyczna zagadka – za Świętym Graalem manipulacji reinkarnacją ugania się po świecie międzynarodówka obsesjonatów i mistyków, a także tajne służby różnych krajów. Jacek trafia do północnych Indii, w doliny u podnóża Himalajów, gdzie – w tyglu, w którym mieszają się (często nieodróżnialne od siebie) stara kultura duchowa, neofictwo, komercja i zwykłe oszustwo – liczy na rozwiązanie prześladującej go zagadki.

„Buddaland” to czarna komedia, powieść przygodowa o egzystencjalnym kryzysie, który żre zarówno jednostki, jak i cywilizacje – cierpienie wywołane nowoczesnością podpowiada, że trzeba zaczerpnąć ze źródła ponadczasowej mądrości, by się z tej pułapki jakoś wykaraskać. Czytałem więc u Strachoty o tłumach przybyszów z Zachodu włóczących się po himalajskich miasteczkach i wioskach, o pielgrzymkach zdesperowanych poszukiwaczy sensu istnienia, i z jakiegoś powodu ani przez chwilę nie pomyślałem, że to się dzieje naprawdę. Tymczasem – owszem, dzieje się. Teraz.

Kosztowne mrzonki

Historia fascynacji Wschodem sięga końca XVIII w., miała swoje przypływy i odpływy, rozmaite odmiany (opisywalne w szerokim spektrum – od nazistowskiej ezoteryki po kalifornijski New Age), całą galerię poważnych myślicieli i fałszywych guru, od lat 90. zeszłego stulecia owe duchowe poszukiwania przeżywają renesans w postaci inwazji młodych backpackerów na azjatyckie bezdroża (duża w tym rola znacznej obniżki cen połączeń lotniczych). Owe azjatyckie bezdroża już na nich czekają – bądź też, mówiąc ściślej, czekają na ich portfele.

Nie chcę tego zjawiska spłycać ani wykpiwać: zdarzało mi się w młodości włóczyć po chaszczach, spać w lesie i, generalnie, buntowniczo cieszyć się dziczą i niewygodą. Mając 16 lat, czytałem z wypiekami na twarzy „Siddharthę” Hermanna Hessego, serio! Problem w tym, że wielu z tych chłopców i wiele z tych dziewcząt wierzy, że da się wejść w posiadanie skrawka niematerialnego dorobku hinduizmu czy buddyzmu w wersji instant – że można niejako z marszu, przez sam fakt przybycia w jakieś „wysoce naenergetyzowane” miejsce i dreptania za przewodnikiem podającym się za świętego męża, zostać obdarowanym bądź obdarowaną oświeceniem, że można po prostu rzucić wszystko i wejść w rolę mnicha buddyjskiego albo hinduistycznego sadhu, wędrownego ascety. To mrzonki. Niejednokrotnie nader kosztowne. Ponieważ jest całe grono takich, którzy z podobnej duchowej wycieczki już nie wrócili.

„Od początku lat dziewięćdziesiątych XX w. w dolinie Parwati zniknęły bez śladu dziesiątki backpackerów z całego świata, średnio jedna osoba rocznie, przez co ten maleńki, odległy skrawek subkontynentu zyskał mroczne miano indyjskiego trójkąta bermudzkiego. Okoliczności każdego zniknięcia są inne – kraj pochodzenia turysty, odwiedzane wioski czy przebyta trasa, ostatnie znane miejsce pobytu – a jednak dziwnie do siebie podobne. Zawsze mamy pełnego werwy podróżnika, szukającego przygody poza utartym szlakiem, zbiór opowiadanych przez innych wędrowców anegdot dotyczących jego ostatnich dni, poszukiwania prowadzone przez udręczoną rodzinę oraz tysiące pytań bez odpowiedzi” – pisze kanadyjski dziennikarz Harley Rustad w przejmującym reportażu „Zagubiony w Dolinie Śmierci. Obsesja i groza w Himalajach”. Rustad postawił przed sobą dwa zadania: opisać mroczny fenomen doliny Parwati w górzystym indyjskim stanie Himaćal Pradeś (znanej nie tylko ze spirytualnych inicjacji, lecz także z najczystszego haszyszu pod słońcem) i dać możliwie pełne świadectwo pewnego krótkiego, 36-letniego życia, które się w owej dolinie zakończyło. Z obu zadań się wywiązał.

Był i nie ma

36-letnie życie należało do Amerykanina Justina Alexandra Shetlera, znanego podróżnika, blogera i instagramera – późnym latem 2016 r. Shetler (a właściwie Justin Alexander, bo unikał posługiwania się rodowym nazwiskiem) wyruszył z doliny na górski trekking; jego celem, osiągalnym pieszo w ciągu paru dni wędrówki, było polodowcowe jezioro położone na wysokości 4100 m n.p.m. Naga i skalista okolica miała mu posłużyć jako miejsce długotrwałej medytacji w ramach kolejnej próby ciała, ducha i charakteru, jaką sobie wyznaczył. Wcześniej spędził wiele tygodni w jaskini, niemal bez prowiantu i wyposażenia. Pewna współczesna specyfika tej formy pustelniczego odosobnienia polegała na tym wszelako, że o kolejnych krokach Alexander informował dziesiątki tysięcy internautów obserwujących jego kanały w mediach społecznościowych. Zdarzało mu się przerwać wyczerpującą medytację po to, by zejść z jaskini do doliny, zjechać motocyklem do najbliższej kafejki z wi-fi i wrzucić focie na insta. Na tych fociach był zazwyczaj wyłącznie sam: główny bohater swojej własnej opowieści.

Tyle że w góry – nad wspomniane jezioro – nie wybierał się sam. Towarzyszyli mu lokalny tragarz oraz podający się za sadhu podejrzany osobnik; temu ostatniemu Justin płacił za udzielane „nauki”. „Sadhu” znał parę słów po angielsku, Justin znał parę słów w hindi, ale był przekonany, że oto spotkał kogoś w rodzaju Mistrza Jedi, który poprowadzi go wąską ścieżką Mocy i przemiany w nowego człowieka.

Po kilku dniach z gór zeszli tragarz i „sadhu”. Justin Alexander nie wrócił. W wyniku długich i żmudnych poszukiwań odnaleziono na brzegach potężnego strumienia w górnych partiach doliny parę jego rzeczy osobistych, w tym kijek z przytwierdzonym pasterskim flecikiem, z którym się nie rozstawał. Nie odnaleziono natomiast jego ciała – w przeciwieństwie do spływających rzeką albo leżących wśród skalnych rumowisk ciał wielu innych śmiałków pragnących „odnaleźć siebie” w himalajskiej głuszy. Święty mąż utrzymywał, że Amerykanin pokłócił się z nim i, żądny ekstremalnych doświadczeń, udał się samotnie w głąb gór. Jak było naprawdę? Rustad nie rozstrzyga, bo też nie ma podstaw. Jego książka zresztą traktuje w sumie o czymś innym.

Czy to historia z gatunku „«Wszystko za życie» plus Instagram”? I tak, i nie. Głośna książka Jona Krakauera relacjonowała losy dwudziestoparoletniego Christophera McCandlessa – bożego poczciwca – który, wędrując w latach 90. przez Amerykę, stopniowo wyzbywał się majątku i pieniędzy, aż w końcu znalazł swoje miejsce na końcu świata, na alaskańskim pustkowiu, gdzie po prostu umarł z głodu, ponieważ był kompletnie nieprzygotowany do przetrwania w głuszy.

Justin Alexander to trochę inna para kaloszy: survivalowe umiejętności posiadł już w wieku nastoletnim, był duży, silny, znał się na leśnym życiu. Jego problemem nie było to, że nie umiał upolować królika, lecz to, że nie wiedział, kim jest. Cała część biograficzna reportażu Rustada to opis ponad dwóch dekad dość rozpaczliwych, chaotycznych poszukiwań, jakie Justin Alexander przedsiębrał, by odkryć zagadkę sensu swego bytowania na Ziemi. Zaliczał rozmaite wspólnoty religijne, stowarzyszenia „głębokiej ekologii”, grupy preppersów, pielgrzymował do Azji, próbował zaciągnąć się do armii, trzaskał grubą kasę w start-upie, włóczył się, poddawał swoje ciało surowym testom w kniejach i na pustyniach, zakochiwał się w kobietach i mężczyznach, uciekał od nich, zaczytywał się w sekciarskich broszurkach oraz poradnikach typu „Zmień swoje życie w dziesięciu krokach”.

ikona lupy />
Harley Rustad, „Zagubiony w Dolinie Śmierci. Obsesja i groza w Himalajach”, przeł. Agnieszka Sobolewska, Czarne, Wołowiec 2023 / Materiały prasowe

Ustalił w pewnym momencie, że źródłem jego kłopotów mogło być molestowanie w dzieciństwie – ale nie ma żadnych dowodów na to, że nie były to sfabrykowane wspomnienia. W każdym razie: był to jednocześnie mistrz survivalu i człowiek bardzo zagubiony. Internetowa gwiazdka rozważająca sposoby monetyzacji swojej popularności i nadwrażliwy eskapista. Podróżnik, którego fotograficznych kadrów z egzotycznych wypraw mógł pozazdrościć każdy mieszczuch, a zarazem skrajny naiwniak, gotów bez wątpliwości uwierzyć byle łajdakowi żerującemu na turystach.

Wreszcie: altruista spontanicznie pomagający przyjaciołom i obcym oraz egoistyczny narcyz ogarnięty manią „odkrywania siebie” za wszelką cenę. Sprzeczności rządzące Justinem Alexandrem – i rozrywające go psychicznie na strzępy – są również sprzecznościami właściwymi naszej nowoczesności, pozbawionej radaru i punktu odniesienia. Ani mi w głowie twierdzić, że chrześcijaństwo, nim stało się problemem samo dla siebie, dostarczało ludziom lepszych rozwiązań dylematów, które ich trapiły. Ale owe naiwne do bólu duchowe eskapady w świat Wschodu jasno wiążą się z kryzysem religijnym w świecie zachodnim. Co ciekawe, nie dotyczy to tylko katolicyzmu czy protestantyzmu: wielu wzmiankowanych przez Rustada przybyszów do doliny Parwati było Izraelczykami bądź Rosjanami.

Niezaspokojenie

Co – albo kto – zabija tych ludzi, frunących ku swojej zgubie niczym ćmy do żarówki? Niektórzy zwyczajnie gubią się w górach albo wpadają do wartkiej rzeki. Inni przyjmują stanowczo za dużo substancji psychoaktywnych. Jeszcze inni padają ofiarą złodziei. Są tacy, którzy narażają się miejscowej mafii haszyszowej. Albo umierają z wyczerpania, nie dając rady unieść brzemienia kolejnych ascetycznych inicjacji.

Książka Rustada – celowo – nic prawie nie mówi o lokalnej duchowej tradycji i prawdziwym obliczu rozmaitych rytuałów; przybysze bardzo niewiele o nich wiedzą i wyjeżdżają stamtąd, wiedząc równie mało. Jest to historia o narkotycznym głodzie sensu, który pozostaje zwykle niezaspokojony. Niemniej rodziny tych, którzy zaginęli, a ich ciał nie odnaleziono, lubią wierzyć, że gdzieś tam w górach, wśród obłoków, ich bliscy znaleźli swoje aśramy. ©℗