Skoro przeżyliśmy już zmierzch filmowej taśmy i zgodziliśmy się na to, żeby zamiast w kinie coraz częściej oglądać filmy w internecie, zaakceptujemy też odrzucenie klasycznych reguł opowiadania – mówi Urszula Antoniak, reżyserka filmu „Strefa nagości”

Trwa ładowanie wpisu

„Strefa nagości” – film pozbawiony dialogów, opowiedziany językiem ciała i zmysłów – to chyba najbardziej ryzykowny projekt w twojej dotychczasowej karierze. Jak umiejscowiłabyś go na tle współczesnego kina autorskiego?
Trudno powiedzieć, bo jego panorama przez cały czas ulega zmianom. Dawniej za wyznacznik artyzmu uważano canneńską sekcję „Piętnastka reżyserów”, która została założona pod koniec lat 60. w proteście przeciw zachowawczości konkursu głównego. Tyle że teraz w „Piętnastce...” coraz częściej pojawiają się horrory i komedie, tylko odrobinę mniej stereotypowe niż te, które zwykle oglądamy w kinach. Nawet w filmach uznawanych za artystyczne brakuje mi dziś trochę odwagi, wyrazistości, inteligentnej prowokacji. Być może dzieje się tak dlatego, że kino w coraz większym stopniu staje się gałęzią biznesu, a w środowisku rośnie pozycja agentów sprzedaży. Gdy pokazałam kilku z nich fragmenty „Strefy nagości”, usłyszałam dość zaskakujące uwagi. Nie mam pojęcia, jak przy filmie traktującym o niedopowiedzeniu, grze i teatrze uwodzenia można było żądać większej ilości scen erotycznych? Szukanie tego rodzaju rozgłosu zupełnie mnie nie interesuje.
Jaki jest zatem twój sposób na to, by zbudować sobie pozycję w branży?
Trzeba zaakceptować jej ograniczenia. Nie wierzę młodym reżyserom, którzy roztaczają utopijne wizje swojej „niezależności”. Ktoś przecież zapewnia im pieniądze na filmy i ich dystrybucję. To wszystko nie oznacza jednak, że musisz rezygnować ze swojej wyrazistości i autorskiego pomysłu na kino. Sama staram się wychodzić od konkretnego gatunku filmowego, a następnie przetwarzać go przez pryzmat własnej wrażliwości. „Nic osobistego” było dla mnie mieszanką melodramatu i komedii romantycznej, a „Code Blue” to coś w rodzaju egzystencjalnego horroru. „Strefę nagości” pomyślałam sobie natomiast jako kryminał, w którym rolę zbrodni odgrywałoby uwodzenie.
Ostatecznie jednak na ekran przedostała się tylko cząstka tego pomysłu. Dlaczego?
Podzielam odczucia Stevena Soderbergha, który – gdy uzasadniał swoje odejście od kina – mówił o zmęczeniu terrorem narracji, koniecznością opowiadania historii, które prowadziłyby od punktu A do punktu B. Mam zresztą wrażenie, że skoro przeżyliśmy już zmierzch tradycyjnej filmowej taśmy i zgodziliśmy się na to, żeby zamiast w kinie coraz częściej oglądać filmy w internecie, w następnej kolejności zaakceptujemy też odrzucenie klasycznych reguł opowiadania. Tak pojęta narracja znacznie lepiej sprawdza się we współczesnych serialach, które pozwalają jej osiągnąć odpowiedni stopień skomplikowania i nabrać epickiego oddechu.
Skoro koncepcja „Strefy nagości” podlegała zmianom, kiedy poczułaś, że udało ci się nadać tej historii właściwy kształt?
Dopiero przy stole montażowym. Zorientowałam się, że między moimi bohaterkami udało się wytworzyć tajemnicze i sugestywne napięcie, które doskonale sprawdzi się w opowieści o uczuciach. Trochę jak Roland Barthes we „Fragmentach dyskursu miłosnego” chciałam pokazać relację dwójki ludzi przez pryzmat jej konkretnych, rozpatrywanych indywidualnie aspektów – oczekiwania, pożądania czy zazdrości.
Kolejnym wyzwaniem była dla ciebie praca z naturszczykami. Dlaczego chciałaś, by postacie dwóch nastoletnich dziewczyn, które ulegają wzajemnej fascynacji, zostały zagrane przez aktorki nieprofesjonalne?
Gdy jesteśmy młodzi i po raz pierwszy bierzemy udział we flircie, zdajemy sobie sprawę z własnego pożądania, jesteśmy wobec tej świadomości zdezorientowani i nieporadni. Tego rodzaju stanu nie zagra przekonująco żaden aktor. Naturszczyk będzie natomiast wiarygodny, bo – tak jak zakochany – odczuwa zagubienie i ostatecznie idzie za głosem intuicji. Inaczej niż profesjonalista, nie będzie też starał się interpretować roli, nadać jej z góry określonego sensu. Wszystko będzie zaklęte w oku patrzącego. Takiego podejścia nauczyłam się dopiero dzięki dziewczynom ze „Strefy nagości” i myślę, że to właśnie one pokazały mi, na czym tak naprawdę polega filmowy autentyzm.
Profesjonalistów w żaden sposób nie da się nakłonić do wyjścia z roli?
To trudne zadanie, które wymaga czasem wielu podstępów i forteli, ale jego efekt bywa bardzo ciekawy. Gdy kręciłam „Code Blue”, nie mogłam oderwać wzroku od hipnotyzującej twarzy mojej aktorki, Bien de Moor. Nie chciałam jednak być inwazyjna i dręczyć jej poczuciem, że jest bez przerwy filmowana. Zasugerowałam więc operatorowi, żeby udawał, że sprawdza ostrość i przygotowuje się do pracy, a w rzeczywistości cały czas kręcił aktorkę w przerwach między ujęciami, w zupełnie zwyczajnych, błahych sytuacjach. Bien była jednak sprytna, w pewnym momencie zorientowała się, co robimy, i zaczęła grać przed kamerą, nawet gdy teoretycznie wychodziła już z roli. Doszło między nami do kontrolowanego pojedynku, którego rezultaty świetnie wybrzmiały później na ekranie.
Brawura, z jaką nakręciłaś „Strefę nagości”, wydaje się imponująca. Nie boisz się jednak, że ostatecznie odstraszy ona widzów, a brak dialogów okaże się dla nich barierą nie do przejścia?
Nawet jeśli tak się stanie, warto przynajmniej spróbować. Sama wyłączyłam po 20 minutach ostatni film Godarda – „Pożegnanie z językiem”, ale cieszę się, że po niego sięgnęłam. Chodzi przecież o jednego z tych reżyserów, którzy nawet w swych najgorszych filmach potrafią umieścić kilka genialnych scen. Godard zresztą zawsze imponował mi jako jeden z tych nielicznych twórców, którzy stawiają na autotematyzm, doskonale posługują się językiem kina i uwielbiają nim eksperymentować.
Jako że punkt wyjścia często stanowi dla ciebie gatunek, w swoich inspiracjach nie zamykasz się na kino komercyjne. Który z hollywoodzkich reżyserów ostatnio robi na tobie szczególne wrażenie?
Uwielbiam Davida Finchera. Pamiętam wywiad, w którym powiedział, że z każdej sceny stara się wycisnąć akurat tyle, ile potrzeba do przykucia uwagi widza, ani więcej, ani mniej. W swoim dyskretnym panowaniu nad widownią przypomina mi klasycznych mistrzów w stylu Howarda Hawksa. Gdy oglądasz „Zodiaka” czy „Zaginioną dziewczynę”, masz po prostu wrażenie, że znajdujesz się w dobrych rękach. Jestem zdania, że taki twórca jak Fincher byłby w stanie zrobić dobry film nawet na podstawie książki Paulo Coelho.
Każdy z twoich dotychczasowych filmów był międzynarodową koprodukcją. „Strefa nagości” to owoc współpracy między Polską a Holandią. Czy masz poczucie, że zderzenie tych dwóch kultur i tradycji zadziałało na projekt orzeźwiająco?
O koprodukcjach przyjemnie się mówi i wskazuje, że rozszerzają horyzonty, wzbogacają twoją perspektywę. W praktyce wygląda to już jednak znacznie mniej idyllicznie. Filmowcy polscy i holenderscy pracują w zupełnie innych warunkach, mają odmienne zwyczaje. Pogodzenie tych różnic zabiera czas i energię. Często zdarza się też tak, że koprodukcje okazują się – wbrew pozorom – droższe niż filmy realizowane przy udziale tylko jednego kraju. Niemniej w dzisiejszych realiach to chyba wciąż jedyna droga realizacji kina artystycznego.
Większość zdjęć do „Strefy nagości” powstawała w Amsterdamie, a więc w mieście, z którym jesteś związana już od wielu lat. Czy – pomimo archetypicznego wymiaru filmu – masz poczucie, że pozostaje on jakoś zakotwiczony w konkretnej rzeczywistości?
Chciałam, żeby było to widoczne na poziomie detali. Moja bohaterka Fama – z pochodzenia Arabka – żyje w warunkach typowych dla amsterdamskich imigrantów. Luksusowy apartament zakochanej w niej Naomi był natomiast stylizowany na autentyczne mieszkania lokalnej upper middle class. Granica między konkretem a metaforą wydaje mi się zresztą bardzo płynna. Temat wzajemnego uwodzenia się kultur brzmi jak abstrakcyjny koncept, a przecież w świecie Zachodu codziennie natykamy się na jego praktyczne realizacje.
Po festiwalu w Gdyni pisano o „Strefie nagości” w samych superlatywach. Jak przyjęto film w Holandii?
Po pokazach festiwalowych jestem coraz częściej klasyfikowana jako twórczyni kina ekstremalnie artystycznego, na które obecnie trwa w Holandii coś w rodzaju nagonki. Jakiś czas temu przeczytałam artykuł, którego autor pisze o mnie i Peterze Greenawayu: „W naszym kraju nie potrzebujemy hermetycznych filmów, które kręcą sobie ta Polka z tym Anglikiem”. Z drugiej strony, oryginalność „Strefy...” działa na jej korzyść, bo sprawia, że film przyciąga uwagę widzów i pozostaje w ich pamięci.
A zatem nie przeszkadza ci etykietka eksperymentatorki?
Raczej mnie bawi. Nie działam pod wpływem obsesji, nie mam przed sobą żadnej odgórnie ustalonej misji. Staram się po prostu podążać za tematem, który mnie w danej chwili interesuje. W czasie, gdy pracowałam nad „Strefą nagości”, pisałam przecież także scenariusz filmu familijnego o gadającym króliczku. Jak widać, nie mam kłopotów z wszechstronnością.