Na Kubie mocnym zbiorowym uczuciem wciąż są rewolucyjne reminiscencje. Hawana to miasto kontrastów, koegzystencji różnych klas społecznych – opowiada francuski reżyser Laurent Cantet, twórca filmu „Powrót do Itaki”
Dziennik Gazeta Prawna
Inspiracją dla pana filmu była powieść Leonardo Padury. Czy to prawda, że „Powrót do Itaki” początkowo miał być ledwie krótkim metrażem?
Rzeczywiście, początkowo materiał ten miał posłużyć jako jedna z nowel filmu „7 dni w Hawanie”, do którego współpracy zostałem zaproszony, a Padura sprawował nadzór scenariuszowy nad całością. Przez ostatnich kilkanaście lat byłem na Kubie wiele razy. Polubiłem ten kraj i ludzi, których tam spotkałem. Jednocześnie wydaje mi się, że przeczytałem wszystkie książki napisane przez Padurę. One w jakimś sensie pozwoliły mi zrozumieć ducha Kuby i mentalność Kubańczyków. Jedną z motywacji pracy przy „7 dniach w Hawanie” była właśnie możliwość spotkania pisarza. Zaproponowałem mu, by zekranizować historię mężczyzny powracającego po latach z wygnania i spotykającego przyjaciół. Zaczęliśmy nad tym pracować, ale po dwóch dniach zdaliśmy sobie sprawę, że 15 minut to zdecydowanie za mało, żeby opowiedzieć tę historię.
Wtedy też zaczęły się próby aktorskie.
To kolejny ważny powód takiej, a nie innej decyzji. Chciałem zobaczyć, jakie wrażenie zrobi ta historia na aktorach. Spędziliśmy całe popołudnie na tarasie, dokładnie tak jak w filmie, i improwizowaliśmy na temat kilku podrzuconych przez nas idei. Pod koniec dnia każdy z nich czuł to samo. Chciał wziąć w tym udział, ale jednocześnie miał poczucie, że to materiał na pełny metraż. Zdecydowaliśmy nie spalać tego projektu i odłożyć go na później. Przez kilka miesięcy korespondowaliśmy z Padurą i w efekcie doszliśmy do tego, jak ten scenariusz miałby wyglądać.
Czy to, że nie jest pan Kubańczykiem, było pomocne? Łatwiej było zdystansować się do tej historii osobie z zewnątrz?
Być może. Myślę jednak, że główną zaletą bycia obcokrajowcem w tej sytuacji było to, że w ogóle mieliśmy pieniądze na zrealizowanie filmu. W przypadku, gdyby podjął się tego kubański reżyser, mogłoby być różnie. Nie powstaje tam zbyt wiele filmów. Myślę też, że spojrzenie z zewnątrz sprawiło, że byłem bardziej ciekawy, by poznać tę historię, a w aktorach z kolei wyzwoliło to większą determinację, by mi ją wyjaśnić. Dokładnie o to mi chodziło. Chciałem im dać czas, by opowiedzieli mi ich własną historię. Ambiwalentną, dramatyczną, niejednoznaczną. Sam nie mógłbym napisać scenariusza, bo to nie moja opowieść. Nawet jeżeli wiele jej aspektów jest mi bliskich.
Dla pana to film o złości?
To chyba główna emocja, jaką można poczuć, będąc na Kubie. Poza tym wszyscy wyglądają na bardzo zmęczonych. Być może tym, że choć wiele się zmienia, postępuje to niezwykle wolno. Z drugiej strony może to i dobrze. Historia dostarcza wielu przykładów, gdzie szybkie, diametralne zmiany prowadziły do tragedii. Na Kubie mocnym zbiorowym uczuciem wciąż są rewolucyjne reminiscencje. Hawana to miasto kontrastów, koegzystencji różnych klas społecznych. Myślę, że niezależnie od poczynionych zmian społeczeństwo chce w jakimś sensie utrzymać to status quo.
Jakie jeszcze emocje charakteryzują pokolenie Kubańczyków, o którym pan opowiada?
Lęk, ale wydaje się, że obecnie jest go coraz mniej. Świadczy o tym fakt, że w ogóle mogliśmy zrobić ten film, a aktorzy mogli swobodnie opowiedzieć o tym, co w dużej mierze czuli, co w nich od dawna siedziało. Gniew, o którym wspomniałem, może mieć pozytywne skutki, wywoływać potrzebę zmiany. Ale jest też w tym wszystkim jakiś rodzaj depresji i inercji. Potrzeba walki nie zawsze równa się bowiem wierze w jej sens.
Aktorzy, którzy grają w „Powrocie na Itakę”, to znane na Kubie nazwiska. Myśli pan, że fakt, iż część z nich znała się od lat, tworzyła rodzaj wspólnoty, był istotny?
Dla nich bardzo ważna była możliwość stworzenia takiej grupy i mówienia jednym głosem, zwłaszcza w trudnych czasach. Znają się od lat, ufają sobie, dzielą wspólne doświadczenia. Mnie też to pomogło, bo pozwoliło na osiągnięcie pewnego rodzaju unikalnej intymności na planie.
Padają słowa, które mogłyby stanowić słownikową definicję przywiązania do ojczyzny. Że to film o trudności bycia tu, a jednocześnie niemożności bycia gdzie indziej.
Patrząc na historię Kuby, nie tylko tę najnowszą, pojęcie wygnania zawsze odgrywało ważną rolę. Mogę podać przykład moich znajomych z Kuby, którzy na co dzień mieszkają w Paryżu. W żadnym wypadku nie czują się Francuzami, ale też w jakimś sensie nie czują się Kubańczykami. Towarzyszy im charakterystyczne dla imigrantów poczucie obcości. Burzliwa historia tego kraju jeszcze to wzmaga. To zawsze był taki eksperymentalny obszar. Bez pewnego kontekstu pewnie trudno to zrozumieć. Opowiadam o pokoleniu straconych nadziei. Które wierzyło w rewolucję, ale teraz ma już tego dość. Wiele osób opuściło kraj z uwagi na okoliczności historyczne. Jednak tym, co robi na mnie największe wrażenie, są rozmowy z młodymi ludźmi. Reprezentantem tego pokolenia jest w filmie syn Aldo. Chłopak, który chce opuścić ojczyznę z własnej woli. Nie pamięta o ideałach, które przyświecały poprzedniemu pokoleniu, a sam nie ma żadnych. Chce po prostu prowadzić wygodne życie.
To dość pesymistyczna diagnoza współczesnej Kuby.
To trudna i złożona kwestia, nad którą powinno pochylić się całe społeczeństwo. Wydaje mi się, że trzeba uniknąć tego za wszelką cenę. Na Kubie sporo się zmienia. Pewnie celem jest to, by ludzie nie chcieli masowo wyjeżdżać.
Dlaczego tak trudno stawić czoła demonom przeszłości?
Bo trzeba zaakceptować, że mogło popełnić się błąd. Że lata nadziei, którą się żywiło, mogły być bezwartościowe. Do tego odnosi się jeden z moich bohaterów. Mówi: „Dajcie mi szansę, żebym uwierzył. Chcę wierzyć”. Proszenie w ogóle o taką możliwość nie jest zbyt optymistyczne.
Z czego wynikało to, że zdecydował się pan na teatralne rozwiązanie – film rozgrywa się w jednym czasie i miejscu?
Wynika to z faktu, że owa historia jest bardzo intensywna. Widz musi być uważny i skoncentrowany, nie powinienem niepotrzebnie go rozpraszać. Chciałem po prostu dać możliwość opowiedzenia tych historii, bez żadnych wizualnych fajerwerków. Ten film jest tak naprawdę jedną wielką konwersacją. Ale popatrzmy na sytuację, która zawiązuje fabułę. Bohaterowie nie widzieli się przez lata i mają sobie wiele do powiedzenia. Nie potrafię wyobrazić sobie sytuacji, w której wybraliby się na spacer nad morze czy chodzili po ulicach Hawany. Oni muszą mówić.
Na dobrą sprawę los filmowych bohaterów mogliby dzielić sami aktorzy. Zachęcał ich pan do tego, by opowiadali też o swoich doświadczeniach?
Zdecydowanie. Bardzo ważne było dla mnie wypracowanie takiego stopnia poufałości, by swobodnie mogli to robić. Udało się także dlatego, że wiele pracowaliśmy nad tym jeszcze przed zdjęciami. Nabraliśmy do siebie zaufania. Mam też poczucie, że to był dla nich ważny temat, o którym naprawdę chcieli opowiedzieć. Zaistniała chyba potrzeba, żeby powstał taki film. Nie tyle ze względu na nich samych i ich kariery, ile z uwagi na sytuację, w jakiej znalazło się całe kubańskie społeczeństwo. By ludzie mogli na chwilę wrócić do historii, dokonać rachunku sumienia i poradzić sobie z trudną przeszłością.
Powrót do Itaki | Francja, Belgia 2014 | reżyseria: Laurent Cantet | dystrybucja: Aurora Films | czas: 95 min | w kinach od 13 listopada