„Miłość jednej osoby znaczy więcej niż uwielbienie milionów”. Nagrodzony na festiwalu w Wenecji Liev Schreiber opowiada o sławie, fascynacji boksem i swojej najnowszej roli w filmie „Bleeder”.
„Miłość jednej osoby znaczy więcej niż uwielbienie milionów”. Nagrodzony na festiwalu w Wenecji Liev Schreiber opowiada o sławie, fascynacji boksem i swojej najnowszej roli w filmie „Bleeder”.
Na festiwalu w Wenecji otrzymałeś nagrodę Persol Award, a przy okazji promowałeś film „Bleeder”, w którym zagrałeś boksera Chucka Wepnera. Co właściwie zaciekawiło cię w tej postaci?
Choć może wydać się to zaskakujące, między aktorstwem a boksem istnieją pewne podobieństwa. Wielu ludzi zaczyna przecież zajmować się jednym albo drugim, żeby przełamać swoją nieśmiałość. W historii Wepnera najbardziej interesowała mnie jednak jego aktywność nie na ringu, lecz poza nim. Mój bohater jest człowiekiem, który z każdą chwilą pogrąża się w coraz głębszej otchłani narcyzmu. Nie muszę dodawać, że takie niebezpieczeństwo poważnie zagraża także aktorom.
Masz poczucie, że doświadczyłeś już swoich 15 minut sławy?
Podejrzewam, że przeżywam je właśnie teraz. Pierwsze kroki w zawodzie stawiałem w teatrze, który nie zapewnia ci wielkiej rozpoznawalności, ale znakomicie uczy pokory. W końcu codziennie doświadczasz tego, że inni ludzie patrzą na ciebie przez dwie godziny, potem wracają do domów i zajmują się swoimi sprawami, a ty co najwyżej upijasz się z kumplami w garderobie. Gdyby nie tego rodzaju szkoła, popularność gwarantowana przez kino i telewizję zapewne znacznie bardziej zawróciłaby mi w głowie.
Czy w takim razie jesteś w ogóle w stanie wczuć się w sytuację, w której znalazł się bohater „Bleedera”?
Na pewno dzielę z Chuckiem potrzebę bycia podziwianym przez tłumy i paradoksalne poczucie, że moje życie prywatne bywa przedmiotem zainteresowania publicznego. Chyba wcześniej niż mój bohater zrozumiałem jednak, że jeśli jesteś w wypełnionym po brzegi pokoju i uważasz się za najbardziej wartościową osobę, która się w nim znajduje, pokój szybko stanie się pusty, a ty będziesz skazany na egzystencję samotnika. W uświadomieniu tej prostej prawdy na pewno pomogła mi rodzina. Bycie mężem i ojcem to nieocenione doświadczenie, które na każdym kroku przypomina ci, że nie jesteś najważniejszy na świecie. Na szczęście Chuck też w końcu wyciągnął wnioski i zrozumiał, że bycie szczerze kochanym przez jedną czy kilka osób daje większą satysfakcję niż pozorne uwielbienie milionów.
Jak wyglądają twoje własne relacje z fanami?
Wydają mi się bardzo schizofreniczne. Z jednej strony czuję wobec nich ogromną wdzięczność za to, że interesują się moją pracą i doceniają jej jakość. Z drugiej jednak mam poczucie, że nigdy nie będę w stanie spełnić ich oczekiwań. Gdy ludzie co sobotę zbierają się w salonie, żeby obejrzeć serial z moim udziałem, po jakimś czasie zaczną mieć poczucie, że dzielą ze mną swoją intymność, uważają za kogoś bliskiego. Tymczasem nie mam przecież szans, by ich wszystkich dobrze poznać i odwzajemnić uczucie. To jeden z najciekawszych, ale i najbardziej bolesnych paradoksów wpisanych w zawód aktora.
W powstawanie „Bleedera” zaangażowałeś się już pięć lat temu. W jaki sposób ewoluowało przez ten czas twoje myślenie o roli?
Rzeczywiście, scenariusz spodobał mi się już dawno temu, ale długo nie mogliśmy znaleźć nikogo, kto zgodziłby się sfinansować film. W końcu jednak zgłosił się do nas producent, a ja poznałem prawdziwego Chucka Wepnera i jego obecną żonę Lindę. Spotkanie to sprawiło, że zacząłem myśleć o „Bleederze” z jeszcze większym entuzjazmem, gdyż nagle zobaczyłem w nim nie tylko opowieść na temat nieradzenia sobie ze sławą, lecz także historię o uczuciu, które może wyciągnąć cię z największych tarapatów.
Czy można powiedzieć, że warunki realizacji „Bleedera” różniły się od standardów, do których przyzwyczaiłeś się przy okazji poprzednich filmów?
Tak jak wszyscy inni członkowie ekipy byłem zdeterminowany, by doprowadzić projekt do końca. Gdy wreszcie otrzymaliśmy nieduże jak na amerykańskie warunki pieniądze, było jasne, że musimy kręcić szybko, gdyż większość aktorów miała już zakontraktowane role w znacznie większych produkcjach. W efekcie uwinęliśmy się raptem w 19 dni. Takie tempo pracy było bardzo męczące, ale świadomość, że jesteś w stanie poświęcić się dla projektu, który robisz właściwie dla idei, bez szans na zarobienie wielkich pieniędzy, zawsze działa oczyszczająco.
W rolę Lindy wcieliła się twoja życiowa partnerka Naomi Watts.
Bardzo się ucieszyłem, gdyż rzadko mam okazję pracować z Naomi. Zwykle dzielimy się obowiązkami tak, że gdy jedno z nas jest zajęte na planie, drugie zajmuje się domem i dziećmi. Frajda związana z „Bleederem” była tym większa, że moja żona zagrała postać, która jest od niej bardzo odległa. Podczas gdy Naomi przypomina typową angielską damę, Linda jest znacznie bardziej jowialna i bezpośrednia. Moja żona ujawniła zatem swoją wszechstronność i myślę, że jeszcze nieraz was zaskoczy. Mało kto zdaje sobie na przykład sprawę z tego, jak bardzo jest zabawna i jak świetnie sprawdziłaby się w komedii.
Jak duże wyzwanie stanowiła dla ciebie realizacja scen bokserskich?
Wiedziałem, że muszę dać z siebie wszystko, i zaręczam, że o ile lejąca się na ekranie krew stanowi dzieło specjalistów od make-upu, o tyle mój pot jest prawdziwy. Sekwencje walk były dla nas kluczowe z tego powodu, że filmowa przemoc zawsze wytrąca widza z równowagi i skłania go do przemyśleń. Po obejrzeniu scen, w których Chuck dostaje łomot od Muhammada Alego, można na przykład zdać sobie sprawę z tego, jak wielką determinacją musiał być obdarzony nasz bohater. Wepner obrywał od najlepszych i najsilniejszych pięściarzy w historii – takich jak Ali, Sonny Liston czy George Foreman – a mimo to zawsze wstawał z desek i parł do przodu. Trudno o lepsze i bardziej zwięzłe podsumowanie jego charakteru.
Autentyzm scen walk wynika zapewne z tego, że w przeszłości sam zajmowałeś się boksowaniem.
Robiłem to przez 15 lat, ale wyłącznie na poziomie amatorskim, w celu podtrzymania fizycznej formy. Przez ten czas zdążyłem się jednak zorientować, że boks nie jest tak straszny, jak się wielu ludziom wydaje. Lęk przed byciem uderzonym sprawia znacznie większy dyskomfort niż samo otrzymanie ciosu w twarz. Gdy przyjmiesz ich trochę i parę razy złamiesz sobie nos, zrozumiesz, że wszystko jest kwestią przyzwyczajenia i pracy nad własną psychiką.
Niektórzy krytycy porównywali twojego Wepnera do bohatera szekspirowskiego. Czy zgadzasz się z takimi interpretacjami?
Jasne, że tak. Wepner ma w sobie godny bohaterów Szekspira dualizm. Jest jednocześnie niewinny i próżny, serdeczny i pełen pychy. Jest w nim również wzniosłość. Nawet gdy Chuck popełnia błędy, robi to w sposób absolutnie piękny.
Ważną rolę odgrywa w „Bleederze” barwny świat lat siedemdziesiątych. Jaki jest twój osobisty stosunek do tej dekady?
Gdy przygotowywałem się ostatnio do premiery sztuki o XIX-wiecznej francuskiej arystokracji, doszedłem do wniosku, że dekadencja społeczeństwa amerykańskiego zaczęła się właśnie w latach 70. Celebryci i inni uprzywilejowani obywatele zupełnie odcięli się wtedy od problemów zwykłych ludzi. Świat był pogrążony w globalnym konflikcie, amerykańskie wartości znalazły się w kryzysie z powodu afery Watergate, a bogacze udawali, że wszystko jest w porządku, i bawili się do upadłego przy muzyce disco. Myślę, że od tamtego czasu proces separowania się elit od reszty społeczeństwa przybrał na sile, a to utorowało drogę do sukcesu populistom w rodzaju Trumpa.
Materiał chroniony prawem autorskim - wszelkie prawa zastrzeżone. Dalsze rozpowszechnianie artykułu za zgodą wydawcy INFOR PL S.A. Kup licencję
Reklama
Reklama