Literackie wyprawy do świata dzieciństwa bywają fascynujące – nie tylko dlatego, że zwykle dowiadujemy się z nich sporo o biografii autora. W dzieciństwie jest magia, która pozwala przeobrażać banalne wspomnienia w mityczne opowieści o początkach prywatnego świata. Rządzą tu inne reguły. Czas może wydłużać się lub skracać, chronologia i logika schodzą na dalszy plan, wytwory wyobraźni i codzienne zdarzenia mają tę samą rangę. Nie trzeba powoływać się na nieśmiertelną Proustowską magdalenkę, by zdać sobie sprawę, że to nie fakty przywołują wspomnienia z najwcześniejszych lat życia, ale wrażenia dużo bardziej ulotne – smaki, zapachy, dźwięki. Proust miał swoją magdalenkę, my zapamiętaliśmy smak stołówkowego kompotu, który piliśmy na koloniach, oranżadki w proszku i waty cukrowej.
Jerzy Sosnowski, przywołując świat dzieciństwa, również chwyta się drobiazgów. Mdlący zapach zupy mlecznej, piegi na nosie towarzyszki zabaw, polka z „Lata z radiem”, ciepło rozgrzanego piasku, dreszcze, jakie wywołał angielski kryminał o nieznanym tytule – to są klucze, dzięki którym uruchamia się machina pamięci. Autor nie ukrywa, że bohater „Snu sów” Jarko to jego alter ego. Wprawdzie narracją pierwszoosobową posługuje się jedynie w nielicznych fragmentach, ale to właśnie one naprowadzają czytelnika na właściwy trop. Kolejnym tropem jest nota, która pojawia się na końcu. Sosnowski wyjawia w niej, że materiałem do książki było to, co sam pamięta z Kołobrzegu z lat siedemdziesiątych. Tam jako dziecko i dorastający chłopak spędzał z rodziną wakacje. Autor przestrzega, że ta z pozoru prosta opowieść o lecie spędzonym nad morzem z czasem okazuje się „dziwna”. Trudno oddzielić to, co realne, od fantazji, a czas wariuje – to leniwie się ślimaczy, to nabiera kosmicznego przyspieszenia. „Czy na pewno dobrze pamiętacie, co się kiedyś wydarzyło?” – pyta prowokacyjnie pisarz, by za chwilę dodać: – „Co do mnie, przestałem być tego taki pewien...”.
W tym właśnie cały szkopuł. Gdyby o tych samych zdarzeniach mieli opowiedzieć matka, siostra czy ojciec bohatera, otrzymalibyśmy zupełnie różne historie. Ale czy to naprawdę ma znaczenie? Poznajemy historię Jarka, a ta nie może być inna, niż jest. Każdy ma swój Kołobrzeg – miejsce, które może nie umywa się do Sycylii czy Wysp Kanaryjskich, ale w którym i tak spędziliśmy najszczęśliwsze i najbardziej beztroskie wakacje swojego życia. Opowieść zawarta w „Śnie sów” brzmi swojsko, bo przecież wakacyjne wyjazdy wszystkich, których dzieciństwo przypadło na lata PRL-u, przebiegały według niemal identycznego planu. Najpierw wielogodzinna podróż w nieludzko zatłoczonym i dusznym od papierosowego dymu pociągu. Potem mrożące krew w żyłach przygody z wynajęciem kwatery – z klientami przecież nie cackano się jak dziś. Opalanie się na plaży i smarowanie kremem Nivea. Kawiarnie i stołówki, w których trzeba było dzielić stoliki z nieznajomymi, bo chętnych więcej niż miejsc. Letnie znajomości i – obowiązkowo – pierwsze miłosne zauroczenia. Bohatera Sosnowskiego poznajemy jako dziesięciolatka, wkrótce jednak okaże się, że, jak na swój młody wiek Jarko zachowuje się zaskakująco dojrzale. Wakacje trwają, a on coraz śmielej zaczyna fantazjować o seksie, coraz pewniej czuje się w świecie dorosłych, sięga po coraz ambitniejsze lektury i pisze coraz śmielsze młodzieńcze powieści. Zupełnie jakby przeobrażenie bohatera z dziesięcioletniego chłopca w osiemnastoletniego mężczyznę miało się odbyć w ciągu jednego lata. Ale przecież zostaliśmy uprzedzeni – pamięć płata figle i narzuca własną narrację. Nie sposób już ustalić dokładnie, co wydarzyło się podczas których wakacji, plany czasowe nakładają się na siebie tak silnie, że nie warto zawracać sobie głowy chronologią.
Zaletą powieści Sosnowskiego jest doskonale uchwycony klimat lat siedemdziesiątych. Niemal czujemy zapachy, słyszymy ówczesne przeboje, przypominamy sobie filmy z tamtej epoki. Jedyny zarzut, jaki można postawić książce, to ten, że wbrew zapowiedziom autor w kwestii literackich ekstrawagancji trzyma się na wodzy. Już sam wybór narracji trzecioosobowej zakłada pewien dystans i przestrzeganie językowej dyscypliny. Tymczasem eksperymenty z pamięcią dają nieograniczone pole do szaleństw wyobraźni i zabaw z językiem. W „Śnie sów” trochę tego zabrakło.