Byłam jak wulkan, z którego sączy się lawa – o pracy nad „Cudami” opowiada Alice Rohrwacher, laureatka Grand Prix festiwalu w Cannes

Wierzysz w cuda?

Tytułowe cuda? Każdy postrzega je inaczej, dla każdego co innego znaczą. Nie definiowałabym tego, nazwane tracą swoje znaczenie, magię. Wierzę w to wszystko, co nam towarzyszy na co dzień, czego nie umiemy uchwycić, zamknąć w pojęciach, wytłumaczyć, ale wiemy, że to jakaś siła, energia, coś, co nazywamy przeczuciem, szóstym zmysłem lub połączeniem, ale to też są ciarki na plecach, déjà vu lub strach połączony z fascynacją, gdy widzimy kogoś obcego, kto wydaje nam się bliski... Są zjawiska, dla których nie ma racjonalnego wytłumaczenia. Czujemy coś, co nas przerasta. To są małe cuda, które przytrafią nam się każdego dnia.

One były inspiracją dla twojego filmu?

Nie było jednego zdarzenia. Potrzeba zrealizowania tej historii narastała we mnie. Byłam jak wulkan, z którego sączy się lawa. Tak wyglądała praca nad scenariuszem, tworzyłam tekst niespiesznie, odwołując się do wspomnień, zajść, spotkań z ludźmi.

Jak znajduje się taki dom jak ten w twoim filmie? Dom, w którym dziś już nikt nie mieszka, ale czuć, że kiedyś było tu gwarno. Dom, w którym stykają się przeszłość, teraźniejszość i przyszłość.

Wróciłam do miejsca, w którym się wychowałam. Miejscowość Fiesole leży w Toskanii, osiem kilometrów od Florencji. To ciekawe tereny, malownicze, pofałdowane, zróżnicowane. Najfajniejsze jest to, że widać, jak tworzył się ten pejzaż, historia powstawania tego miejsca jest wpisana w urodę Toskanii, nie ukryta pod powierzchnią, ale zapisana w układzie dróg, bogactwie zieleni, licznych wzgórzach czy kolorystycznym i mineralnym składzie gruntów. Bezsprzecznie otaczał mnie piękny krajobraz, ale nigdy nie popadałam w przesadny zachwyt tym, co mnie otacza, zawsze przede wszystkim miałam poczucie, że jestem zaledwie częścią tego miejsca, jednym z wielu elementów.

Epizodem?

O właśnie. Dorastałam w poczuciu, że jestem drobinką w historii tego miejsca, pyłkiem w życiorysie regionu. Takie myślenie przekłada się na podejście do życia. Nie należy się do niego przywiązywać – należy je celebrować zgodnie z cyklem natury. Ludzie stąd są związani z ziemią, ale żyją ze świadomością, że było mnóstwo przed nimi i wiele nastąpi po nich. Ich wielopokoleniowe domy są tym przesiąknięte. Chciałam oddać atmosferę tego miejsca i przekonania mieszkańców. Ich małe cuda. Nie miałam problemu z odnalezieniem odpowiedniego domu, w tym regionie w zasadzie są tylko takie, choć większość została odnowiona. Zależało mi na tym, by był to dom pusty, ale wciąż tętniący wspomnieniami. Dom z poziomami, na którym kolejne pokolenia odcisnęły swoje piętno i nikt nie starał się tego ukryć. Udało się. Może dlatego wiele osób pyta mnie, czy to mój dom i moja historia. Niektórym też wydaje się znajomy, choć nigdy nie byli w Fiesole.

W „Cudach” opowiadasz historię prostej rodziny, jej członkowie utrzymują się z pracy rąk, są silnie związani z ziemią i naturą, żyją skromnie, dzieci od najmłodszych lat pomagają rodzicom.

To ich życie jest bardzo organiczne. Sztuka też jest organiczna. W życiu tej rodziny nie chodzi o poszczególne elementy, które tworzą ich codzienność, ale o to, jak one są ze sobą powiązane. Gdy jednego ze składników braknie, wszystko upada, rzeczywistość się załamuje. Podobnie jest z kinem. Włoską prowincję charakteryzuje często to, że dzieci pracują prawie na równi z dorosłymi. I nie dlatego, że muszą, bo życie tam jest ciężkie i trudne – nie chciałam wyolbrzymiać tego wariantu egzystencji – po prostu fundament i realia na wsi to proste, choć surowe bycie tu i teraz. Dzieci od najmłodszych lat mają tego świadomość. Są związane z domem, polem, pobliskim lasem i ze zwierzętami, czują się częścią natury, ale nie zawsze jest to łatwa więź. Ten świat rządzi się swoimi prawami, bywa okrutny i niesprawiedliwy.

Trwa ładowanie wpisu

Czujesz się wciąż częścią tego świata?

Spotykamy się na festiwalu filmowym w Karlowych Warach, to kolejna wspaniała impreza, która gości mnie i mój film. Zjeździłam z „Cudami” pół świata, ale nigdy na dobre nie opuściłam miejsca, w którym się wychowałam. Moje postrzeganie rzeczywistości zostało ukształtowane przez proste zasady życia na prowincji. Dziś jednak, to już nie to samo co kiedyś, skłamałabym, gdybym rzekła, że wciąż jestem częścią tego pejzażu, że mam do niego prawo. Realizując „Cuda”, budowaliśmy realistyczny świat. Nie tylko na ekranie, także wokół siebie. Przeprowadziliśmy się całą ekipą na czas zdjęć do tego opuszczonego domu, zamieszkaliśmy w nim wszyscy. Zaczęliśmy uprawę roli, wypielęgnowaliśmy ogród. „Cuda” to fikcyjna historia, ale bardzo prawdziwa. Niemal bajka – jak każda bajka i ta jest wiarygodna, dokumentująca życie, mająca swe źródła w czymś realnym, namacalnym, bardzo człowieczym.

W finałowej scenie łóżko, na którym wcześniej leżeli bohaterowie, zostaje puste. Nad nim niebo, wokół pustka. Wszystko niby tak samo, tylko ludzi brak.

Chciałam powiedzieć takim dzieciom jak nastoletnia Gelsomina, która jest centralną postacią tej opowieści, że wszelkie życiowe dramaty i traumy mijają. Z perspektywy Księżyca nasze troski są małe, naiwne. Dlatego dziewczynka musi zachować spokój, współtworzy jeden z wielu poziomów w tym wielkim domu, jest epizodem w jego historii, odciśnie na nim swoje piętno, ale byli przed nią inni i będą następni. To smutne, a jednocześnie dające nadzieję, w pewien sposób krzepiące, uspokajające i zdejmujące – przynajmniej w moim przekonaniu – z nas niepotrzebną presję, poczucie niespełnienia oraz różnego rodzaju pretensje, mrzonki i lęki.