„Banda szurniętych faciów celebrujących herę, narkotyki, seks i rozpacz” – napisał ponad pół wieku temu recenzent tygodnika „Time” o bohaterach „W drodze”, najsłynniejszej powieści Jacka Kerouaca. Rzeczywiście, w latach 50. szaleńcze wybryki narwańców, nazywających siebie beatnikami, mogły wydawać się chwilową fanaberią i przejściową modą. Truman Capote, który parę lat później sam szukał inspiracji w towarzystwie rozmiłowanych w rock’n’rollu i narkotykach Rolling Stonesów, prozę Kerouaca nazywał z pogardą „zwykłym waleniem w maszynę do pisania”. Czas pokazał, jak bardzo się mylił. O tym, jak silny wpływ na amerykańską literaturę i popkulturę drugiej połowy XX wieku wywarła święta trójca pisarzy tzw. Beat Generation: Jack Kerouac, Allen Ginsberg i William S. Burroughs, świadczy choćby świeża ekranizacja „W drodze” w reżyserii Waltera Sallesa, która jesienią wejdzie na ekrany kin.

Bez beatników – straceńców, którym dzieciństwo odebrała wojna, zasłuchanych w jazzie buntowników, poetów i wagabundów, w latach 60. nie byłoby pokolenia hipisów, a potem – generacji punka. Polskich tłumaczeń powieści Jacka Kerouaca nie doczekaliśmy się znów tak wielu. Poznać i zrozumieć fenomen beatników mogliśmy zresztą ze sporym opóźnieniem. Gdy za oceanem ukazywało się „W drodze”, u nas trwała postalinowska odwilż, a literatura dopiero podejmowała próby rozprawienia się z wojenną traumą. Jazz był zakazany, uciekać nie było dokąd. Do dziś książki autora „Włóczęgów Dharmy” dla polskiego czytelnika siłą rzeczy tchną pewną egzotyką. Nie inaczej jest w przypadku „Maggie Cassidy”, choć to powieść inna od legendarnej biblii beatników – napisana w powolniejszym tempie, mniej gorączkowo, z większą dozą melancholii.

Tu świat zdaje się jeszcze niewinny – mamy oto lata 30., druga wojna światowa ledwo wisi w powietrzu, a bohaterowie to licealiści poznający dopiero smak wódki, papierosów i pocałunków z dziewczynami z sąsiedztwa. Cofamy się więc w prehistorię. Jack Duluoz, odwieczne alter ego Kerouaca, nie jest jeszcze buntownikiem, nie gna na zatracenie, nie pragnie żyć szybko ani umierać młodo. Jest dobrze ułożonym chłopcem z amerykańskich przedmieść. Wielbiciele „W drodze”, gdzie obrazy, scenografie i nastroje zmieniają się jak w kalejdoskopie, mogą poczuć się rozczarowani monotonią i niespiesznym tempem „Maggie Cassidy”. Dzieje się tu zadziwiająco niewiele – ot, mecze baseballowe, szkolne potańcówki, niedalekie podróże.

Czemu to wszystko miałoby służyć? Kerouac chętnie przyznawał się do fascynacji prozą Marcela Prousta i rzeczywiście, „Maggie...” zdaje się sentymentalną podróżą, próbą przywołania minionej epoki niewinności. Autor „Big Sur” wraca do raju utraconego – lat dzieciństwa spędzonego w Nowej Anglii, kulturowym tyglu, gdzie przesiedliło się wielu francuskojęzycznych Kanadyjczyków. Z pietyzmem odtwarza codzienność czasów, gdy rzeczywistość zdawała się mieć jeszcze swój ustalony porządek. Czujemy więc smaki, zapachy, słyszymy chrzęst deptanego śniegu w sylwestra 1939 r., „kiedy nikt jeszcze nie wiedział, jakie świat żywi zamiary wobec Ameryki”.

Maggie Cassidy | Jack Kerouac | przeł. Maciej Świerkocki | W.A.B. 2012 | Recenzja: Malwina Wapińska | Ocena: 4 / 6