Pauline Kael w klasycznym eseju „Kiss Kiss Bang Bang” dowodziła, że film nie musi być wielki, żeby podarować nam radość albo wzruszenie. „Romantyzm kina nie polega na historiach i ludziach, ale także na dziecinnym marzeniu o spotkaniu kogoś, kto odczuwa tak samo jak my”. „Z miłości do...” Paula Andrew Williamsa to spełnione marzenie o zbiorowym wzruszeniu.

Filmy pokazujące emerytów niezgadzających się na bezwładną starość i zgrzybienie coraz częściej trafiają na nasze ekrany. W ostatnich latach hitami były „Dziewczyny z kalendarza”, „Hotel Marigold”, „Kwartet” czy „Zamieszkajmy razem”.

„Z miłości do...” należąc do podobnej kategorii, wzbogaca ją o kilka nowych odcieni. Punkt wyjścia jest dosyć stereotypowy. Ciężko chora, umierająca na raka Marion (Vanessa Redgrave) ostatnie miesiące i tygodnie życia chce spędzić w gronie przyjaciół, muzykujących emerytów przygotowujących się do lokalnego konkursu. Sprzeciwia się temu gburowaty mąż kobiety (Terence Stamp). Przemawia za nim zarówno troska o stan zdrowia żony, jak i egoizm. Na ostatniej prostej chciałby mieć Marion wyłącznie dla siebie. Jak łatwo się domyślić, zachowanie Arthura przejdzie w końcu zbawienną dlań ewolucję, ale na pewno nie narracyjne klisze są w filmie Williamsa najciekawsze. „Z miłości do...” bardzo wiarygodnie pokazuje głęboką relację dwóch osób, które przez całe dekady nie zdawały sobie sprawy z siły ich więzi. Niewiele dowiemy się o przeszłości Marion i Arthura. Tyle tylko, że mają syna Jamesa (Christopher Eccleston) oraz że relacje między ojcem a synem nigdy nie należały do łatwych. Nic dziwnego, Arthura zdecydowanie nie lubi się od pierwszego wejrzenia.

Dzięki wiarygodnej kreacji Stampa, niegdysiejszej gwiazdy „Teorematu” Pasoliniego, „Billy’ego Budda” Ustinova czy „Kolekcjonera” Williama Wylera, rys postaci ujawnia się z półsłówek, zawieszonych w powietrzu zdań i gestów. Arthur jest zamkniętym w sobie, samolubnym introwertykiem, jak ognia obawiającym się żywszych uczuć czy emocjonalności. Marion, przeciwnie – czuła, opiekuńcza, wyrozumiała. Krytyczny moment wywołuje w mężczyźnie psychiczny wstrząs. Arthur nie może pogodzić się z tym, że nie potrafił przekroczyć własnych ograniczeń, zrzucić maski zdystansowanego obserwatora. Kluczem do pokonania traumy jest w filmie muzyka. Dźwięki piosenek sprawiają, że kolejni bohaterowie – Arthur, Marion czy Elizabeth, młodziutka nauczycielka śpiewu (Gemma Arterton) – potrafią wytłumaczyć sobie własne psychiczne zapętlenia, opowiedzieć bliskim, co ich boli, co czują. Kiedy Marion coraz słabszym głosem śpiewa dla Arthura klasyczny song Cyndi Lauper „True Colors”, żadne słowa nie oddałyby więcej uczucia. W wyśpiewanym wyznaniu Marion jest szczerość, miłość i zawierzenie. Oraz łzy wzruszenia. W oczach Arthura i każdego z widzów. „Prawdziwe barwy są piękne”.

Z miłości do... | Wielka Brytania, Niemcy 2012 | reżyseria: Paul Andrew Williams | dystrybucja: Hagi | czas: 93 min | Recenzja: Łukasz Maciejewski | Ocena: 4 / 6