Oto klasyczna definicja filmu błahego, nikomu niepotrzebnego i w gruncie rzeczy kompletnie nieprzystającego do rzeczywistości, której opisu się podejmuje. Europejska (z jednym wyjątkiem) wycieczka z kamerą miała być pretekstem – jak zresztą sugeruje tytuł – do całościowego spojrzenia na skomplikowaną, splątaną siatkę międzyludzkich relacji. Założenie to tyleż ambitne, co karkołomne i w obliczu monumentalnego zadania Fernando Meirelles zwyczajnie poległ. Nie był w stanie unieść ciężaru tematu, sprowadził główną myśl filmu do paru banałów (aż trudno dać wiarę, że wyszły one spod ręki Petera Morgana, scenarzysty „Szpiega” czy „Frost/Nixon”). Reżyser szczęśliwie nie brnie w napuszoną, artystowską pretensję, ale i tak pogrąża się miałkością spostrzeżeń. A szkoda, bo brazylijski filmowiec to osobowość nie byle jaka, twórca „Miasta Boga”, które zapewniło mu popularność i akces do Hollywood. Tam również kręcił swoje i po swojemu, czego owocem są „Wierny ogrodnik” oraz krytykowane, acz na swój sposób intrygujące „Miasto ślepców”.
Akcentowana przez Meirellesa nieprzypadkowość zupełnie przypadkowych zdarzeń jest co najmniej drażniąca. Poszczególne epizody – których akcję osadzono odpowiednio w Wiedniu, Paryżu, Londynie i na lotnisku w Kolorado – z początku wydają się połączone jedynie tematycznie, zaś kluczem do ich odczytania są ludzka seksualność, pożądanie i próby jego okiełznania. Meirelles niejako mimochodem poszerza problematykę filmu o nierozerwalne z powyższym kwestie związane z niewiernością i lojalnością, zresztą nie tylko małżeńską, lecz także siostrzaną czy zawodową. Po kilkudziesięciu minutach staje się jednak jasne, że wszystkie ujrzane na ekranie postaci kotłują się w jednym tyglu i są od siebie w pewien sposób współzależne, choć nawet niekoniecznie zdają sobie sprawę ze swojego istnienia. Losowość przedstawionych wydarzeń jest jedynie pretekstem do udowodnienia niedoprecyzowanej przez reżysera tezy o tkwiącej w człowieku przyzwoitości i empatii, które w newralgicznych momentach przeważą nad niegodziwością. Pierwszy przykład z brzegu: uciekająca od swojego chłopaka dziewczyna pozna na lotnisku właśnie wypuszczonego z zakładu karnego gwałciciela i – mimo że ten zachowuje się jak rasowy socjopata z hollywoodzkiego thrillera – po pięciu minutach zaprosi go do swojego pokoju w hotelu. Bez obaw, zdaje się jednak mówić Meirelles, wybór ten jest tylko pozornie niewłaściwy, bo dobro i szczodrość zostaną wynagrodzone dokładnie tym samym. To wizja faktycznie podnosząca na duchu, lecz zalatująca fałszem i niewspółgrająca ani z atmosferą, ani z fabułą, z czym wiąże się niezamierzona naiwność zachowań bohaterów.
Scenariusz robi też krecią robotę aktorom, pośród których znalazły się nazwiska pierwszoligowe. Tym bardziej szkoda, że Hopkins, Weisz i Law nie mają tutaj zbyt wiele do roboty, prócz wydukania paru frazesów. Meirelles ponosi dotkliwą porażkę nie tylko jako reżyser, lecz także obserwator.
360. Połączeni | Wielka Brytania,Austria, Francja, Brazylia 2011 | reżyseria: Fernando Meirelles | dystrybucja: Kino Świat | czas: 110 min | Recenzja: Bartosz Czartoryski | Ocena: 2 / 6