Z kontrolowanego przesilenia politycznego, któremu towarzyszyła ewolucyjna zmiana ustrojowa, nie da się zrobić heroicznego mitu. Choć najlepiej widać to dopiero z Białego Domu.
Z 4 czerwca 1989 r. nie będzie legendy. Poza Gdańskiem 30. rocznica kontraktowych wyborów nikogo specjalnie nie wzruszyła. Przełomowa data pozostanie sennym wspomnieniem. Liberalna elita – dziś zepchnięta do roli opozycji – próbuje wokół czerwcowych wyborów z determinacją stworzyć własny mit: triumfu demokratów i demokracji. Niestety opowieść, która miałaby pociągnąć tłumy, musi budzić emocje, zawierać elementy heroiczne, konieczne są nieskazitelne postacie bohaterów oraz pobudzające wyobraźnię czyny. W Okrągłym Stole i 4 czerwca jest zaś głównie proza politycznego pragmatyzmu.
Jak bardzo beznadziejnym przedsięwzięciem jest próba stworzenia tej legendy, najlepiej widać z dalszej perspektywy. Taką dają dzienniki i wspomnienia prezydenta George’a Busha seniora oraz jego doradcy do spraw bezpieczeństwa narodowego Brenta Scowcrofta. Zwłaszcza że to oni kreowali kulisy tego przełomu.
Strategiczny kłopot
„Gorbaczow reprezentuje typ dumnego Rosjanina. Jest człowiekiem o zdecydowanych poglądach” – pisał Bush o przywódcy ZSRR pod koniec 1988 r. Obejmując urząd prezydenta Stanów Zjednoczonych, za priorytet uważał dalszą poprawę relacji z Kremlem oraz wspieranie reformatorskiej ekipy rządzącej Związkiem Radzieckim. Sprzyjało temu rosnące zaufanie prezydenta do I sekretarza KC KPZR. „Rozpoczęliśmy naszą znajomość od oficjalnych spotkań na początku lat 80., zwracając się do siebie w sposób raczej chłodny: «Panie Przewodniczący» i «Panie Wiceprezydencie» (później «Panie Prezydencie»), a zakończyliśmy, we wczesnych latach 1990, rozmowami nieformalnymi i autentycznie szczerymi, mówiąc już do siebie po imieniu «Michaił» i «George»” – wspominał Bush.
/>
W nadal dwubiegunowym świecie zbliżenie między supermocarstwami miało ogromne znaczenie. W Waszyngtonie nie chciano upadku Związku Radzieckiego, lecz jego przemiany w partnera USA. Osiągnięcie celu nie przedstawiało się łatwo. Dlatego administracja George’a Busha, przejmując Biały Dom wiosną 1989 r., długo zwlekała z ogłoszeniem strategii oraz planów działania USA w nadchodzącej przyszłości. Milczenie wynikało z tempa zmian zachodzących w bloku wschodnim. Szczególnie Polska stawała się zaskakującym problemem, a jednocześnie inspiracją. W Warszawie zaczynały się rokowania przy Okrągłym Stole między rządzącymi komunistami a liderami solidarnościowej opozycji oraz przedstawicielami Kościoła katolickiego. „Chcieliśmy tę okazję wykorzystać jako trampolinę dla rozpoczęcia realizacji nowej polityki Stanów Zjednoczonych, zachęcającej rządy krajów Europy Środkowej i Wschodniej do przeprowadzenia reform” – zapamiętał Brent Scowcroft, doradca prezydenta do spraw bezpieczeństwa narodowego w latach 1989–1993. Pod jego nadzorem powstał plan wygłoszenia przez prezydenta cyklu przemówień. Każde z nich byłoby poświęcone kluczowym zagadnieniom w polityce zagranicznej USA. Zamiary te mogli popsuć Polacy. „Uważnie i z wielkim zainteresowaniem śledziliśmy wydarzenia, jakie miały miejsce w Polsce po konferencji Okrągłego Stołu, ponieważ jej niepowodzenie sprawiłoby, że ogłoszenie naszej nowej polityki wobec Europy Wschodniej byłoby czymś bardzo niezręcznym, jeżeli nie niemożliwym” – martwił się Scowcroft. Powodów do zmartwień nie brakowało, bo jak zauważał doradca Busha w Polsce: „ekstremiści w obu obozach potępiali je (negocjacje przy Okrągłym Stole – red.) i wypowiadali się przeciwko nim”.
Biały Dom miał dylemat. Chciano mocno „nacisnąć” Warszawę, wymuszając szybkie zawarcie porozumienia, lecz obawiano się naruszenia strefy wpływów ZSRR i ostrego veta Kremla. Tymczasem już po tygodniu rozmowy przy Okrągłym Stole utknęły w martwym punkcie. W Waszyngtonie rosło napięcie. Administracji Busha zwlekała z ogłoszeniem strategii w oczekiwaniu na wieści z PRL, narażając się na coraz ostrzejszą krytykę mediów i ataki Partii Demokratycznej w Kongresie. Aż nagle Gorbaczow zrobił Bushowi przysługę.
Elastyczny elektryk
10 lutego 1989 r. Scowcroft przekazał prezydentowi radosną wiadomość: na Kremlu nakazano, by pismo „Nowoje Wremia” opublikowało wywiad z Lechem Wałęsą. Nadano mu wymowny tytuł „Elastyczny człowiek z żelaza”. Przedstawiany dotąd w sowieckiej propagandzie jako uosobienie zła Wałęsa wypadał w nim bardzo sympatycznie. Mówił o potrzebie porozumienia narodowego w Polsce oraz o doniosłości przemian zachodzących w ZSRR. Podkreślał sympatię odczuwaną przez Polaków „dla naszych radzieckich sąsiadów”. „Stanowiło to także dla nas wielką zachętę, ponieważ oznaczało, że nie obawiając się nadmiernego prowokowania Sowietów, mogliśmy zyskać dużą swobodę działania, jeśli chodzi o udzielnie Polsce pomocy” – zapisał Scowcroft.
Możliwe, że decyzja Kremla o wysłaniu w świat sygnału, iż Wałęsa jest tym liderem polskiej opozycji, z którym Moskwa chce porozumienia, nie służyło wcale zachęceniu USA do odważniejszych posunięć. Jednak Bush i jego doradca odczytali publikację wywiadu tak, jak im było wygodnie. Amerykańska ambasada w Warszawie rozpoczęła dyskretne naciski na opozycję, żeby dogadała się z komunistami, akceptując daleko idący kompromis. Z tego względu z początkiem marca 1989 r. przeniesiono kluczowe rozmowy do Magdalenki. Tam z dala od postronnych obserwatorów strony solidarnościowa i rządowa wypracowały zręby porozumienia. Na pierwszy rzut oka prezentowało się ono dla opozycji fatalnie. Wprawdzie miało dojść do faktycznej zmiany ustroju politycznego i jego demokratyzacji, za sprawą przeprowadzenia wyborów parlamentarnych. Jednak wedle ustaleń 65 proc. miejsc w Sejmie zostało zagwarantowanych dla reprezentantów PZPR oraz dwóch funkcjonujących legalnie w PRL przystawek politycznych, czyli Zjednoczonego Stronnictwa Ludowego i Stronnictwa Demokratycznego. Opozycji dawano szansę powalczenia o 161 mandatów. Wprawdzie stuosobowy Senat miał w całości pochodzić z wolnych wyborów, i to wedle ordynacji większościowej, lecz jego rola została bardzo ograniczona. W praktyce mógł co najwyżej opóźniać wejście w życie ustaw przegłosowanych w Sejmie. Na dokładkę bardzo duży zakres władzy otrzymywał reaktywowany urząd prezydenta. Jego z kolei miało wybierać Zgromadzenie Narodowe.
Prosty rachunek podziału mandatów nie pozostawiał złudzeń. Komuniści zachowywali kontrolę nad parlamentem, a więc także rządem, i dostawali możność wybrania własnego prezydenta. Cała zmiana ustrojowa sprowadzała się de facto do zalegalizowania istnienia opozycji i dania jej możliwości posiadania własnych przedstawicieli w Sejmie i Senacie. „Byliśmy do tego stopnia zachwyceni wynikami obrad Okrągłego Stołu, że zanim oficjalnie ogłoszono je w Warszawie, poleciliśmy Marlinowi Fitzwaterowi (rzecznikowi Białego Domu – red.) wyrazić nasze zadowolenie podczas konferencji prasowej w Białym Domu” – wspominał Scowcroft. Z powodu radości administracja Busha seniora popełniła spore, dyplomatyczne faux pas. „Nie wiedzieliśmy, że prowadzący rokowania przed podaniem do publicznej wiadomości swego sukcesu negocjacyjnego zrobią sobie przerwę na obiad. Chyba nikt nie dostrzegł naszej pomyłki” – odnotował z pewnym rozbawieniem doradca Busha fakt, iż wyniki obrad Okrągłego Stołu ogłoszono najpierw w Waszyngtonie, a dopiero potem w Warszawie.
Kłopot z Chinami
Zadowolenie, jakie zapanowało w stolicy USA, wynikało przede wszystkim z tego, że nowa administracja mogła wreszcie zaprezentować swoją wizję zmiany świata. Ustalenia Okrągłego Stołu prowadziły do wniosku, że Polska będzie dążyć do autonomii politycznej oraz wolnorynkowych przemian gospodarczych, za nią zaś podążą inne kraje Europy Środkowo-Wschodniej. Prezydent Bush chciał ogłosić, iż będzie tę ewolucję wspierał. Planiści z Białego Domu poszukiwali gorączkowo najlepszego terminu i miejscowości. „Dla wygłoszenia prezydenckiego przemówienia znaleźli idealne miejsce – miasteczko Hamtramck w stanie Michigan, będące enklawą Detroit. Miasteczko to o silnych tradycjach patriotycznych było skupiskiem rodzin mających krewnych w Europie Wschodniej, szczególnie w Polsce” – zapamiętał Scowcroft. Podczas płomiennego przemówienia Bush obiecał, że zaoferuje Polakom restrukturyzację długu (którego od 1981 r. PRL nie była w stanie spłacać), obniżenie taryf celnych, pomoc finansową USA oraz Międzynarodowego Funduszu Walutowego, jednak w zamian Warszawa nie może odejść od reform politycznych i ekonomicznych. To samo proponował Węgrom oraz innym państwom Bloku Wschodniego, jeśli pójdą śladem Polaków. Ale z „marchewką” nie zamierzał przesadzać. „Fundusze były skromne, a deficyt budżetowy wiązał nam ręce. Po części sam doprowadziłem do ograniczeń. Ustanowiłem zasadę, według której nie mogliśmy finansować nowych programów, jeżeli nie zebraliśmy środków z innych pozycji budżetowych” – wspominał Bush. Pomoc dla Polski oznaczała konieczność odebrania środków jakiejś agencji rządowej.
Tymczasem wydarzenia w bloku wschodnim nabierały tempa. Aby za nimi nadążyć, Bush podczas przemówienia wygłoszonego na Uniwersytecie A&M w College Station zapowiedział „integrację Związku Radzieckiego ze społecznością międzynarodową”. Jednak żeby mogła nastąpić, Kreml powinien najpierw wyrzec się agresywnej polityki, przestrzegać prawa międzynarodowego i godzić na dalsze rozbrojenie. W tym momencie zaplanowana ofensywa dyplomatyczna nagle straciła rozmach. Gdy 4 czerwca 1989 r. w Polsce przeprowadzano kontraktowe wybory, wedle reguł ustalonych przy Okrągłym Stole, w Pekinie na placu Tiananmen wojsko zmasakrowało ludzi domagających się demokratyzacji komunistycznego państwa. „Z wielką obawą obserwowałem wydarzenia w Chinach, lecz brutalność ostatecznej rozprawy z protestującymi, po kilku tygodniach względnie łagodnego ich traktowania, zaskoczyła mnie całkowicie” – zapisał Bush.
Lekcja u ambasadora
Przez cały miesiąc prezydent USA wraz z najbliższymi współpracownikami skupiał się na kwestiach związanych z Państwem Środka. Europa Wschodnia zeszła na dalszy plan. Tymczasem wyniki wyborów 4 czerwca zaskoczyły nie tylko kierownictwo PZPR oraz opozycji, lecz także Waszyngton i Moskwę. Kandydaci Solidarności wzięli w Sejmie wszystkie z 161 mandatów, o jakie mogli walczyć, oraz 99 miejsc w Senacie. Wprawdzie obóz władzy nadal mógł sformować własny rząd, ale w przypadku wyboru prezydenta już nie miał odpowiedniej większości. Pierwotne ustalenia, wedle których 6 lipca 1989 r. Zgromadzenie Narodowe miało wybrać na to stanowisko Wojciecha Jaruzelskiego, zawisły na włosku. Wielu posłów i senatorów opozycji, skupionych w Obywatelskim Klubie Parlamentarnym (OKP), nie chciało oddać głosu na człowieka, który osiem lat wcześniej wprowadzał stan wojenny i ponosił polityczną odpowiedzialność za wiele zbrodni. Fakt, że bez udziału generała proces demokratyzacji PRL byłby niemożliwy, nie łagodził emocji. Nawet to, że 9 lipca z wizytą w Polsce zapowiedział się George Bush, by spotkać się z nowo wybranym prezydentem, nie łamało oporu części OKP-u.
Tymczasem amerykańska machina rządowa cały czerwiec zmagała się z kryzysem w Chinach. Dlatego wyniesieniem generała na urząd prezydenta zajął się ambasador USA w Warszawie John R. Davis. Zaczął od dyskretnego zaproszenia 22 czerwca na obiad liderów Solidarności. Sprawa została tak utajniona, iż w depeszy wysłanej do Waszyngtonu Davis pominął nazwiska obecnych. Natomiast dokładnie opisał obawy trawiące gości. Solidarnościowe doły nienawidziły generała i głosowanie na niego w Zgromadzeniu Narodowym mogło skompromitować liderów opozycji. Jednocześnie utrącenie kandydatury Jaruzelskiego – wedle przytaczanych przez Davisa słów obecnych – stanowiło „autentyczną groźbę wojny domowej”, a następnie „brutalnej interwencji sowieckiej”. Po rozpoznaniu problemu ambasador postanowił uświadomić zaproszonym, jak dojrzałe demokracje radzą sobie z takimi dylematami. Wyjął kartę, po czym obliczył, ilu posłów OKP powinno się rozchorować lub z jakichś innych przyczyn nie brać udziału w głosowaniu. Wyszło mu, iż wystarczy, by epidemia dotknęła 12 osób. Po takim obniżeniu quorum strona komunistyczna zyskiwała wymaganą większość. Wówczas reszta przedstawicieli opozycji mogła sobie spokojnie głosować zgodnie z własnym sumieniem przeciw Jaruzelskiemu lub wstrzymać się od głosu.
Zmotywowani w ambasadzie przywódcy opozycji zabrali się do urabiania kolegów z OKP-u, lecz i tak wybory prezydenta musiano przełożyć. Tego nie dało się już zrobić z wizytą Busha. Prezydent USA przybywał do Europy na paryski szczyt G-7, zaglądając przy okazji do Polski i na Węgry. Zarówno dla komunistów, jak i opozycji spotkanie z nim było niezwykle ważne. Sam Bush wciąż bardziej martwił się sytuacją w Chinach.
Na straży kontraktu
„Był letni, wilgotny wieczór, gdy o godzinie 22 wylądowaliśmy na warszawskim Okęciu” – notował Scowcroft. Na powitanie osobiście pofatygował się Wojciech Jaruzelski. Prezydent poznał generała osobiście w 1987 r. Wówczas uznał, że „jest o wiele bardziej rozsądny i rozważny, niż oczekiwałem, pełen osobistego uroku i poczucia humoru. Szczególne wrażenie zrobił na mnie jego patriotyzm. Oczywiście byłem głęboko poruszony jego dyktatorską władzą i aresztowaniem tak wielu Polaków tylko dlatego, że opowiadali się za demokracją i wolnością”. Dwa lata później w Belwederze rozmawiali ze sobą jak starzy przyjaciele. „Jaruzelski otworzył przede mną serce, pytając, jaką funkcję winien teraz pełnić. Mówił o swojej niechęci kandydowania na fotel prezydenta i pragnieniu uniknięcia wewnętrznych konfliktów, tak Polsce niepotrzebnych” – notował Bush. Jego rozmówca sprawiał wrażenie człowieka przepełnionego strachem, oczekującego pomocy ze strony gościa. „Obawiał się, że zostanie upokorzony, przegrawszy te wybory”. Bush uspokajał Jaruzelskiego, zapewniając go o pomocy oraz nalegając, żeby w imię ratowania Polski przed destabilizacją kandydował na urząd głowy państwa. „Zakrawało to na ironię, że amerykański prezydent usiłuje skłonić przywódcę komunistycznego do ubiegania się o urząd publiczny. Byłem jednak przekonany, że doświadczenie, jakie posiadał Jaruzelski, stanowiło najlepszą nadzieję na sprawne przeprowadzenie zmian okresu przejściowego w Polsce” – zapisał.
Jaruzelskiemu udało się zaś przekonać gościa do kluczowych dla niego rzeczy, w tym poparcia pomysłu powołania rządu koalicyjnego pod kierownictwem polityka PZPR. Zadaniem gabinetu byłoby przeprowadzenie reform gospodarczych, bo sytuacja ekonomiczna Polski stawała się coraz bardziej tragiczna. Po spotkaniu z Jaruzelskim odbył się raut w ambasadzie USA. Zaproszono na niego nie tylko generała i jego współpracowników, ale też liderów Solidarności. W ocenie Scowcrofta najlepszy toast wzniósł prof. Bronisław Geremek. „Polska jest nadal podzielona, lecz jest rzeczą możliwą, że to, co dzieje się tutaj, na tej sali, dokonuje się w całym kraju” – oznajmił słuchaczom przewodniczący OKP-u. „Rzecznik Solidarności Janusz Onyszkiewicz, który trącił się kieliszkiem z Jaruzelskim, zauważył, że jeśli weźmiemy pod uwagę fakt, iż jeszcze rok temu siedział w więzieniu, to rzeczywiście mamy do czynienia z istotną zmianą sytuacji” – zanotował Bush.
Prawie wszystko po myśli Wuja Sama
Następnego dnia prezydent USA wygłosił przemówienie na wspólnym posiedzeniu Sejmu i Senatu. W pierwszym rzędzie słuchali go, siedząc obok siebie, Wałęsa i Jaruzelski. Następnie Bush spotkał się z Wałęsą, którego poznał osobiście, podobnie jak generała, dwa lata wcześniej. „Polubiłem go od pierwszego spotkania” – opisywał. Podczas rozmowy w Gdańsku przewodniczący Solidarności nieustannie wracał w rozmowie do kwestii udzielenia Polsce jak największej pomocy gospodarczej. Ostrzegał, iż jeśli społeczeństwo straci cierpliwość, „będziemy mieć drugi plac Tiananmen w środku Europy”. Z kolei w kwestii wyboru Jaruzelskiego na prezydenta Wałęsa kluczył, unikając deklaracji, twierdząc, iż generał nie ma szansy na wybór. „Był przekonany, że tylko Kiszczak może być prezydentem i udzieliłby mu poparcia” – zapamiętał Bush.
Ale gość nie zamierzał rezygnować z pierwotnego planu. Dla Waszyngtonu Jaruzelski stał się gwarantem stabilnej sytuacji w Polsce i braku sprzeciwu Kremla, czyli dwóch priorytetów Białego Domu. Na pożegnanie Bush wygłosił znakomite przemówienie przed Pomnikiem Poległych Stoczniowców. „Wasz czas przyszedł. To dla Polski czas możliwości; to także czas odpowiedzialności. To czas polskiego przeznaczenia, czas, kiedy ożyć mogą marzenia” – mówił do ogarniętego euforią tłumu. Ludzie usłyszeli obietnicę, że „Stany Zjednoczone nie pozostawią Polski samej”.
Tydzień później, 19 lipca, dzięki zrealizowaniu rad ambasadora Johna R. Davisa, Zgromadzenie Narodowe wybrało gen. Jaruzelskiego na prezydenta. „Podczas wizyty w Polsce nasze cele zostały w pełni osiągnięte” – pisał z ulgą Scowcroft. Jednocześnie nieco zdziwiony odnotowywał, że Kreml niemal bez oporu pozwalał wydobyć Polskę z sowieckiej strefy wpływów. Tymczasem wydarzenia znów przyśpieszały. Opozycja odmówiła bowiem wejścia do rządu, którego premierem byłby gen. Kiszczak. Wtedy mistrzowską partię rozegrał Lech Wałęsa, marzący o złamaniu porozumień okrągłostołowych, ale tak, by władza w końcu trafiała w jego ręce. Przewodniczący Solidarności namówił przywódców ZSL i SD, by wypowiedzieli PZPR posłuszeństwo i przeszli na stronę opozycji. Zdobył dzięki temu większość w parlamencie. Jaruzelski zgodził się desygnować na premiera wieloletniego doradcę Wałęsy Tadeusza Mazowieckiego, jednak kluczowe resorty siłowe pozostały w rękach komunistów. „Aczkolwiek bardzo byliśmy zadowoleni z takiego rozwoju wydarzeń, swoją radość wyrażaliśmy w sposób umiarkowany” – zauważał Scowcroft.
I kiedy Bush ze Scowcroftem gratulowali sobie sukcesu, odniesionego prawie bez kosztów, nagle spotkała ich przykra niespodzianka. Zdominowany przez Partię Demokratyczną Kongres zapałał oburzeniem, że administracja Busha zamierza wesprzeć Polskę kwotą zaledwie kilkunastu milionów dolarów. Wiedząc o prezydenckiej regule wydatkowej, demokraci zaczęli forsować wygospodarowanie pakietu pomocowego na kwotę ponad 1 mld dol. „Postawiło nas to w trudnej sytuacji. Było bardzo niewygodnie występować przeciwko większym funduszom” – notował rozzłoszczony prezydent. Z wielkim trudem zebrał na pomoc dla Polski niecałe 200 mln dol. Wówczas przywódca demokratycznej większości w Senacie George Mitchell w ostrym wystąpieniu zaatakował Busha za skąpstwo, oskarżając go, iż tak naprawdę chce załamania demokratyzacji Polski i powrotu do „nastrojów zimnowojennych”. Przyciśnięty do ściany prezydent notował: „Byliśmy w trudnej sytuacji. Jeżeli historyczny proces uwalniania się krajów Europy Wschodniej z żelaznego uchwytu Związku Radzieckiego i leninizmu zakończy się niepowodzeniem z powodu naszej obojętności lub biurokratycznych praktyk naszej księgowości, ani sami sobie tego nie wybaczymy, ani historia nam nie wybaczy”. A na pewno nie wybaczyłaby demokratyczna większość w obu izbach Kongresu. Zwłaszcza przed kolejnymi wyborami prezydenckimi. W tym momencie klamka zapadła. Administracja Busha zaczęła wspierać demokratyzację krajów Europy Środkowo-Wschodniej bez oglądania się na groźbę, iż może to przynieść konflikt ze Związkiem Radzieckim lub jego rozpad.
„Wasz czas przyszedł. To dla Polski czas możliwości; to także czas odpowiedzialności. To czas polskiego przeznaczenia, czas, kiedy ożyć mogą marzenia” – mówił Bush do ogarniętego euforią tłumu. Ludzie usłyszeli obietnicę, że „Stany Zjednoczone nie pozostawią Polski samej”