„Schetyna jest wygodny dla PiS-u, to ktoś, kto robi prezenty partii rządzącej. Nie zdziwiłbym się nawet, gdyby między liderami tych dwóch ugrupowań była pewna nić sympatii”
Walka o wpływy w warszawskim ratuszu, wojny podjazdowe, partyjne „zamachy stanu” – o tym Jacek Wojciechowicz, wiceprezydent Warszawy w latach 2006–2016, w wywiadzie rzece opowiedział Magdalenie Rigamonti. Były pierwszy zastępca Hanny Gronkiewicz-Waltz wyznaje grzechy Platformy Obywatelskiej i opowiada o jej stylu rządzenia prowadzącym do katastrofy. Książka „Kulisy warszawskiego ratusza” od dziś w sprzedaży w całej Polsce. Oto wybrane fragmenty.
(…) Warszawa świetnie wygląda, niektórzy ze śmiechem mówią, że dzięki mnie wstała z kolan. Przez lata sukcesy i splendory szły na konto Hanny Gronkiewicz-Waltz. Ja stałem za nią, byłem jej pierwszym zastępcą, nie miałem parcia na szkło i znałem swoje miejsce w szeregu. Ona to firmowała, firmowała to też Platforma Obywatelska, której byłem członkiem. Większą część roboty – inwestycje, transport publiczny, Euro 2012 – wykonywałem ja i ludzie, którzy mi podlegali. Staraliśmy się to robić jak najlepiej. Pewnie też nie obyło się bez błędów.
Partia z tego korzystała i korzysta do dziś, ale nie doceniała. A nie doceniała, ponieważ przeszkadzało jej to, że nie wykonuję ślepo poleceń partyjnych i nie jestem bezkrytyczny. A w warszawskiej PO obowiązuje ślepa dyscyplina. W kwestii dyscypliny zresztą nic się nie zmieniło. Albo robisz to, co ci każą, albo jesteś „be”, kimś wykluczonym. Ten stan, w którym teoretycznie wolni ludzie poddają się woli liderów partyjnych, jest cofnięciem się do czasów chłopów pańszczyźnianych. To coś niebywałego, że w demokratycznym kraju w XXI wieku partyjne układy potrafią łamać ludziom kręgosłupy. Oni z własnej woli stają się współczesnymi niewolnikami, którzy są gotowi zdradzać przyjaciół, robić różne świństwa, jeśli tylko partia od nich tego wymaga.

Schetyna, Halicki i Kierwiński – największymi utrwalaczami władzy PiS w Polsce

Taki styl rządzenia w Warszawie doprowadzi prędzej czy później Platformę do katastrofy, a na pewno daje dużą szansę na zwycięstwo PiS-u w wyborach parlamentarnych w 2019 roku. Taki sposób uprawiania polityki, jaki prezentuje Schetyna, liderzy warszawskiej PO, czyli Andrzej Halicki i Marcin Kierwiński, stosowali już dużo wcześniej. Moim zdaniem to oni są największymi utrwalaczami władzy PiS-u w Polsce. W dodatku to cynicy, bo wiedzą, że prowadząc nawet tak pokrętną politykę, zostaną wybrani z tego powodu, iż warszawiacy w swojej większości po prostu nie cierpią PiS-u. Ale kiedyś się pomylą i oby jak najszybciej, bo okaże się, że mieszkańcy stolicy wkurzą się nie tylko na PiS, ale i na PO, znajdą alternatywę i nie zagłosują na mniejsze zło, jakim jest PO. Zresztą w wyborach wewnętrznych warszawskiej Platformy politycy już pokazali swoje krętactwo i to nieraz. Manipulacje wokół tych wyborów przez lata ewoluowały. Najbardziej prostą formą było rozdawanie na wyborach ściąg z nazwiskami osób, których nie należy skreślać, czyli które miały zostać wybrane. Ale był to proceder z jednej strony skomplikowany, bo wymagał dużej pracy delegatów, którzy ślęczeli nad listami, a z drugiej ryzykowny, bo ściągi nie zawsze trafiały do właściwych osób.
(…) Cała ta polityka to komedia. Szkoda tylko, że wyborcy dają się na to nabierać. System oszustw postanowiono usprawnić. Wyeliminowano ściągi i zaczęto stosować inny mechanizm. W praktyce wyglądało to tak, że na zjeździe ogłasza się kandydatów do różnego rodzaju władz, na przykład rady powiatu PO. O kolejności na liście do głosowania decyduje kolejność zgłoszeń, więc ludzie, którzy zgłaszają kandydatów, biegną do komisji. Ale daremny trud. Bo bez względu na to, kto i kiedy przybiegnie i zgłosi kandydata, ostateczna kolejność na liście do głosowania i tak jest już przygotowana i ułożona w taki sposób, że osoby, które miały być wybrane, znalazły się na przykład na pierwszych sześćdziesięciu miejscach. A potem odbywała się „rzeź niewiniątek”, czyli wtajemniczeni delegaci wiedzieli, że mają skreślać wszystkie nazwiska od numeru sześćdziesiąt jeden. Dzięki temu nie trzeba już rozdawać ściąg. Inwencja poszła dalej. Wprowadzono wybory powszechne do takich ciał, jak rada powiatu, i do innych władz PO. I to z pozoru było demokratyczne i słuszne posunięcie. W praktyce mechanizm był dokładnie taki sam, jak przy gotowej liście, o której już mówiłem, tyle że było więcej czasu. W tamtym systemie komisja musiała dokonać podmiany kolejności zgłoszeń w ciągu kilkunastu minut, a przy wyborach powszechnych miała na to kilka dni, czyli było bardziej komfortowo. Znowu ułożono listę „według kolejności zgłoszeń” i dziwnym trafem wszyscy, którzy mieli być wybrani, znaleźli się na pierwszych sześćdziesięciu miejscach. W tych wyborach wojewody Jacka Kozłowskiego, który został zgłoszony i znalazł się na liście poza sześćdziesiątką, nie wybrano. Pojawia się proste pytanie, czy w warszawskiej Platformie liczba sześćdziesiąt jest magiczna, czy powoduje, że zdecydowana większość delegatów głosuje na pierwszą sześćdziesiątkę, a skreśla od numeru sześćdziesiąt jeden. Nigdy w programie Platformy nie doszukałem się wskazówek dotyczących specjalnych cech liczby sześćdziesiąt. Ten sposób głosowania (powszechnego!) jest tak samo zadziwiający jak ponad stukrotna wygrana z rzędu w hotelowym kasynie.
Protest na ten sprytny sposób przeprowadzenia wyborów zgłosili niektórzy członkowie komisji skrutacyjnej, jak również sam Jacek Kozłowski, za co zresztą wyrzucono go z PO. I to dopiero była farsa. Został oskarżony przez Jarosława Szostakowskiego, przewodniczącego klubu radnych PO, i jeszcze jakąś panią radną o szkalowanie Platformy. Wyznaczono rozprawę. Kozłowski powołał mnie na świadka, więc brałem w tym wszystkim udział. Przypominało to bardziej jakąś egzekutywę PZPR-u z lat sześćdziesiątych niż wolne sądy. I zgodnie z logiką egzekutywy partyjnej sąd koleżeński wyrzucił Jacka z partii. A Kozłowski w swojej naiwności odwołał się do sądu krajowego. Rozmawiał nawet z wysokimi funkcjonariuszami Platformy, którzy obiecali mu pomoc i jak zwykle nie dotrzymali słowa, bo sąd krajowy podtrzymał decyzję o jego wyrzuceniu.
Mnie nie wyrzucono. Ba, nawet wybrano mnie do wszystkich władz PO, do których kandydowałem. Bo oni tacy są, boją się tylko tych, którzy się potrafią postawić.

HGW droga do władzy w warszawskiej PO

Donald Tusk musiał sobie zdawać sprawę z tego, co dzieje się w stołecznej PO, ale nie miał na to większego wpływu. Trzeba jednak podkreślić, że był naturalnym liderem i kiedy wybieraliśmy go na przewodniczącego, nikt nie musiał rozdawać żadnych ściąg. Po prostu większość z nas czuła, że jest naszym przywódcą. Nie trzeba było niczego robić na siłę, nic oszukiwać. Wybieraliśmy go, bo wiedzieliśmy, że tak jest dla nas najlepiej. Nawet wtedy, kiedy mówił rzeczy niepopularne.
Struktury stołeczne mieli podporządkowane Halicki i Kierwiński. A sama Hanka grała na dwóch fortepianach, trochę na Tuskowym, a trochę na Halicko-Kierwińskim. Dlatego doszło do takiej sytuacji, w której Kierwiński postanowił wystąpić przeciwko Małgorzacie Kidawie-Błońskiej i zabrać jej przywództwo w warszawskiej PO. To był swoisty zamach stanu. Dobrze przygotowany przez Kierwińskiego. Byłem w grupie broniącej Małgosi, ale ostateczny efekt był taki, że szefową warszawskiej PO została Hanka. Kompromis wpychający Hankę w objęcia Grzegorza Schetyny. W opinii wielu kolegów była przewodniczącą malowaną.
W warszawskiej PO obowiązuje ślepa dyscyplina. Albo robisz to, co ci każą, albo jesteś „be”, kimś wykluczonym. Ten stan, w którym teoretycznie wolni ludzie poddają się woli liderów partyjnych, jest cofnięciem się do czasów chłopów pańszczyźnianych. To coś niebywałego, że w demokratycznym kraju w XXI wieku partyjne układy potrafią łamać ludziom kręgosłupy

Parasol ochronny w zamian za stanowiska w ratuszu

Jest 2008 rok, może 2009. Spotykam się z Kierwińskim. Na jego prośbę. Wtedy był chyba wiceprzewodniczącym warszawskiej Platformy. Zresztą tak jak i ja. Z tym że od objęcia funkcji wiceprezydenta miałem mniej czasu na sprawy ściśle partyjne. Już to zresztą tłumaczyłem. Swoją rolę rozumiałem bardzo prosto: im więcej będę pracował dla miasta, miał lepsze efekty, tym i ekipa w ratuszu, i Platforma warszawska będą miały z tego większą polityczną korzyść. Krótko mówiąc: ja zasuwam, a wy dajecie mi spokój z robotą partyjną. Wydawało się, że Hania ma bardzo podobny pogląd na tę sprawę. Uważała, że mamy na głowie miasto, a nie partię. A partia ma się cieszyć z naszych sukcesów, z których przy okazji czerpie korzyści polityczne. Szybko okazało się, że to myślenie jest zbyt naiwne, bo moje spotkanie z Kierwińskim było niczym innym tylko upomnieniem się jednej z partyjnych frakcji o wpływy w ratuszu, miejskich spółkach i jednostkach.
W tamtym czasie Kierwiński nie był w stanie skutecznie prowadzić polityki kadrowej, bo nie miał wpływu na prezydenta miasta i w związku z tym nie mógł uzyskać zgody na przykład na czyjeś zatrudnienie. A chciał budować własną pozycję wewnątrz partii. To był przejaw rywalizacji różnych działaczy partyjnych i frakcji w warszawskiej PO. A jeśli chciał budować swoją pozycję w partii, to musiał być skuteczny, czyli mieć swoich ludzi, którym na przykład załatwi pracę, a najłatwiej, jak się wygrało wybory, załatwić zatrudnienie w mieście. Tacy ludzie stają się od niego zależni i jednocześnie jemu przychylni. Chodziło też o stworzenie wrażenia, że jest silny, że ma władzę, że ma wpływy. Przecież wtedy taka osoba wśród szeregowych członków partii zaczyna się liczyć, jest kimś. Bo wiedzą, że może im pomóc albo zaszkodzić, że ma wpływ.
W tamtym czasie moja pozycja w ratuszu była bardzo silna, więc (Kierwiński – red.) szukał we mnie sojusznika, który pomoże pokonywać opory pani prezydent. Mówił, że ja powinienem stawiać Hance twardo sprawy partyjne, a on w zamian za to zapewni mi parasol ochronny ze strony PO. Skończyło się na niczym, mówiąc delikatnie, nie jestem entuzjastą uprawiania tego typu polityki. Tym bardziej że wiedziałem, iż Hanka w tamtym czasie prowadziła swoją niezależną strategię.
Kierwiński zaczął szukać innego dojścia do pani prezydent. I w końcu znalazł poprzez sojusz z Jarosławem Jóźwiakiem.
(Jóźwiak – red.) był taki „przynieś, wynieś” przy pani prezydent, czyli miał dostęp do ucha. Wtedy nie uważałem, że to ma jakiekolwiek znaczenie, ponieważ odmówiłem współpracy Kierwińskiemu. Poza tym wiedziałem, że propozycja była próbą wbicia klina pomiędzy mnie a Hankę, a właściwie chodziło o to, żebym przestał być lojalny wobec mojej szefowej, a służył jedynie partii.

W PO nie ma demokracji

Nie byłem zwolennikiem prania brudów partyjnych na zewnątrz. W 2016 roku, kiedy zrozumiałem, że to nic nie daje, zacząłem mówić o tym publicznie.
Przez wiele miesięcy głośno zwracałem uwagę na błędy. Kiedyś na jednym ze spotkań w Ursusie z mieszkańcami, głównie członkami PO, podeszła do mnie pani i powiedziała, że mam stuprocentową rację, jeśli chodzi o krytykę partii, i dodała: „Ale oni pana wyrzucą”. W lutym 2018 roku sam odszedłem. Nie tyle z Platformy Obywatelskiej, ile z Platformy Schetyny. Mam w PO wielu przyjaciół, a jej idee są mi bliskie. Ale sposób kierowania partią à la Schetyna, Kierwiński i Halicki to jest coś, co mi kompletnie nie odpowiada.
Nie przeszkadzają mi oni personalnie, tylko przeszkadza mi ich styl działania, sposób uprawiania polityki. I powiem więcej, przeszkadza on większości członków PO. No bo skąd się biorą te fatalne rankingi zaufania do przewodniczącego PO? Przecież nie ja je tworzę. Proszę spojrzeć, co się dzieje teraz w Platformie. Jest Grzegorz Schetyna, król, i jego dwór złożony z kilku osób, które siedzą w pieczarze i mu przyklaskują. Proszę sobie więc wyobrazić, że w Platformie też jest lepszy i gorszy sort. I ten lepszy uważa, że się w Polsce nic nie stało, że prędzej czy później Polacy znudzą się PiS-em i władza sama wpadnie im w ręce, nie rozumieją, że nie ma prostego powrotu do sytuacji sprzed 2015 roku. No, ale co z tego, nawet jeśli PO będzie miała tylko siedmioprocentowe poparcie, to Schetyna ze swoim dworem i tak wejdzie do Sejmu. A przecież tylko to się liczy. W Platformie nie ma mowy o demokracji, od Schetyny zależy praktycznie wszystko, miejsce na liście, występ w telewizji, cała władza jest w jego rękach. A przy tym, proszę zauważyć, że PiS Schetyny nie atakuje. Wciąż wywlekana jest „wina Tuska” i co najwyżej Ewy Kopacz. Ba, Schetyna był nawet chwalony przez prezesa Kaczyńskiego.
(…) Przewodniczący Schetyna jest wygodny dla PiS-u, to ktoś, kto robi prezenty partii rządzącej. Nie zdziwiłbym się nawet, gdyby między liderami tych dwóch ugrupowań była pewna nić sympatii. Proszę zauważyć, jak niejasno przewodniczący PO wypowiadał się w sprawie uchodźców, jak niejasno Platforma zadecydowała w sprawie ustawy o myśliwych, niejasno zachowała się w stosunku do ustawy o IPN-ie i jak skandalicznie, głupio w stosunku do skierowania do komisji projektu społecznego dotyczącego ustawy aborcyjnej. Grzegorz Schetyna, zamiast budować silną opozycję wobec PiS-u, zajmuje się wykańczaniem przeciwników zewnętrznych i oponentów wewnątrz. Mnie próbował niszczyć politycznie od momentu, jak tylko został przewodniczącym. Nie przypadkiem ma ksywkę „Grzegorz – zniszczę cię – Schetyna”. To jest polityka w stylu cinkciarza spod pewexu z lat siedemdziesiątych albo takiego faceta, co gra w trzy kubki. Oszukać, nie dotrzymać słowa, wygrać za wszelką cenę, ośmieszyć itp.
(…)
W wyborach na przewodniczącego PO startowali Schetyna i Siemoniak. I nagle Siemoniak się wycofał. To była gra od początku ustawiona pod to, żeby ujawnili się wrogowie Grzegorza. Siemoniak był taką łapką na szczury. Przecież wszyscy, którzy go popierali, stanowili gotową listę przeciwników Schetyny. A dla Schetyny wewnątrzpartyjna opozycja to jest wykończona opozycja i zjednoczona opozycja to też wykończona opozycja. Zresztą cała narracja o zjednoczonej opozycji prowadzi tylko do jednej rzeczy – do zniszczenia politycznej konkurencji po opozycyjnej stronie. Oczywiście nie jestem symetrystą, który stawia na równi PiS i PO. W PiS-ie jest przecież jeszcze gorzej. Poza tym z PiS-em nie zgadzam się fundamentalnie, nie tylko co do sposobu uprawiania polityki, ale i całej ideologicznej wizji państwa.
(…)
Nie mogę opowiadać o całej PO, bo całej nie znam. Wypowiadam się na temat tej mazowieckiej i warszawskiej, w której byłem przez wiele lat. W Platformie warszawskiej dyskusji programowej nie ma już od dawna. Wystarczy mądrość kilku liderów. Reszta ma się podporządkować. Członkowie partii są potrzebni głównie do zbierania podpisów i rozdawania ulotek w czasie wyborów. Zdarza się też, że są upokarzani, zwodzeni, przeczołgiwani. A wszystko to w imię pokazania, że jak nie będziesz karnym członkiem partii, to zostaniesz zniszczony.
Dziennik Gazeta Prawna