Kiedy w latach 90. młoda polska klasa średnia pracowała na zachodnie auto, zespół Blenders przekonywał, że symbolem szpanu jest czarny ciągnik. I znów to robi
Nazwa zespołu – Blenders – nadal niewiele Polakom mówi, za to słowa „Kupiłem czarny ciągnik”, „Pojemność dwa czterysta, pojemność dwa czterysta!”, „Zawsze chciałem mieć takie coś, właśnie po to, by wozić ją” – pamięta każdy ówczesny nastolatek. Blendersi o ciągniku nie bardzo lubią rozmawiać. Znużył ich ten temat wałkowany od przeszło 30 lat. Kiedy kapela ma koncert, zawsze pada pytanie: „Przyjechaliście ciągnikiem?”. – Wtedy mam ochotę odpowiedzieć: „Chyba wy!” – mówi Mariusz „Nosek” Noskowiak, perkusista Blendersów, którzy znów grają razem, piszą nowe piosenki i zapowiadają wydanie kolejnej płyty po przeszło 20 latach przerwy.
Słychać bicie serca
Kiedy w lat 80. w radiu i telewizji nadawano piosenki Perfectu, Lady Pank, Oddziału Zamkniętego czy Republiki, w Trójmieście – pod szyldem Gdańskiej Sceny Alternatywnej (GSA) – zbierały się kapele, które nie miały szansy zaistnieć w ogólnopolskich mediach, więc stworzyły sobie własną bańkę społecznościową. Bańka zaczynała się rozrastać, bo lokalny festiwal Nowa Scena wykreował estradowych zawadiaków i dziwolągów o dziwnie brzmiących nazwach (Pancerne Rowery, Szelest Spadających Papierków, Bóm Wakacje w Rzymie). Happening, abstrakcja, nonkonformizm – tak można najkrócej scharakteryzować środowisko GSA. O nadbałtyckich zespołach usłyszały niebawem ważniejszej kluby i festiwale undergroundowe w całej Polsce. Tak wypłynęły znad morza na szerokie wody zespoły Bielizna czy Apteka. I kilku do dziś znanych artystów, jak Tymon Tymański.
Po 1989 r. Nowa Scena straciła rację bytu, a po wielu kapelach słuch zaginął. Estrada jednak nie znosi pustki. W gdańskim klubie Burdel, gdzie w marcu 1985 r. wystartowały koncerty pod szyldem GSA, pierwsze próby latem roku 1991 odbywał nikomu szerzej nieznany zespół Blenders. – Blendersi byli poniekąd spadkobiercami, świadomymi lub nie, GSA, która była otwarta na różne gatunki muzyczne, w tym na artystów bardziej poprockowych. Pomostem między trójmiejską sceną z lat 80. a tą kształtującą się w latach 90. był zespół Golden Life, który miał na koncie przeboje i odniósł sukces komercyjny. Tą przetartą ścieżką podążyli za chwilę Blendersi. Ich muzyka tak samo zacierała granice między tym, co radiowe, a tym, co alternatywne. Podobnie funkcjonowali w Ameryce Red Hot Chili Peppers, do których porównywano Blendersów. I słusznie, bo zespół z Gdańska wszedł w format kalifornijskiej kapeli – komentuje Przemysław Gulda, dziennikarz trójmiejskiej „Gazety Wyborczej”.
W tamtych czasach inaczej planowano karierę na scenie. To znaczy nie planowano jej w ogóle, ale Blendersi na pewno nie kalkulowali, że nagrają „Ciągnik” i pokocha ich Trójmiasto, a później cała Polska
Po dwóch miesiącach prób młodzi chłopcy z gitarami zadebiutowali na Yach Film Festivalu w Trójmieście. I stanęli przed dylematem – iść na studia czy zostać w studiu nagrań. – Płyta powstawała w trudnym czasie – mówi o nagrywaniu „Kaszëbë” gitarzysta Blendersów Tomasz Urbański. – Byłem na pierwszym roku studiów na Politechnice Gdańskiej. Nasz wokalista Szymon (Kobyliński – red.) mieszkał niedaleko polibudy. Po zajęciach spotykaliśmy się u niego w domu i robiliśmy próby. Wieczorem wracałem pociągiem do domu, a rano musiałem znowu jechać na zajęcia. Nie dawałem rady wszystkiego pogodzić. Miałem coraz większe zaległości na uczelni. A płytę nagrywaliśmy na drugim końcu Polski, w Wiśle. Rzuciłem szkołę, inaczej się nie dało.
Noskowiak – młodszy o cztery lata od Urbańskiego – dołączył do Blendersów nieco później. Kiedy rozeszło się po szkolnym korytarzu, że gra w kapeli, nauczyciele patrzyli na niedociągnięcia ucznia przez palce, a koleżanki i koledzy nie mogli wyjść z podziwu. – Spotykałem się ze zrozumieniem kadry nauczycielskiej. Dobry pedagog zrozumie pasję młodego człowieka. Granie to był szpan. Robił się szum wokół człowieka. Człowiek opowiadał wszystkim w szkole, że ma kapelę, choć jeszcze nie zagrał żadnego dźwięku i nie wiadomo było, na czym będzie grał – śmieje się Noskowiak.
Szpan musiał wystarczyć, bo młodzi nie robili na rock and rollu kokosów. Kiedy Blendersi dostali budżet na nagranie drugiej płyty („Fankomat”), mieli do dyspozycji 6 tys. zł na wszystkie działania artystyczno-promocyjne. Godzina w studiu z realizatorem nagrań kosztowała wtedy 150 zł. Nagrywało się jeszcze analogowo – nie było komputerów, programów, sztucznej inteligencji. Sesje się dłużyły. Zespół codziennie spotykał się na próbach, aby w studiu nie tracić czasu (i pieniędzy), a za przyoszczędzony grosz sfinansować produkcję teledysku do singla.
– Nagrywaliśmy piosenki „na setkę”, za pierwszym podejściem. Człowiek wchodził do studia, słyszał: „Uwaga, nagranie!”, i czuł lekki stres. Serce biło szybciej. Teraz tego nie ma w muzyce. Nie słychać w powstających utworach tego przyśpieszonego bicia serca – uważa Tomek. A „Nosek” przypomina sobie, jak niedawno pracował przy pewnej produkcji z „małolatami z Anglii” i kiedy zrobili sobie przerwę, jeden Brytyjczyk zawołał do drugiego, żeby poznał „analogowego Polaka”: „Chodź, chodź, musisz z nim pogadać. On nagrywał jeszcze w takich czasach, kiedy nie było widać dźwięku”. – Bo dzisiaj dzieciaki grają i oglądają efekty pracy na ekranie komputera. Jak im coś nie pasuje, od razu poprawiają piosenkę. My jesteśmy z innej epoki – komentuje Noskowiak.
Polopiryna ze striptizem
W tamtej epoce nie poprawiało się dźwięku, nie grało dla pieniędzy, nie przejmowało upływem czasu. Praca nad muzyką to czas wielogodzinnych prób i rozmów. „Nosek” wspomina, jak razem ze Sławkiem Urbańskim (basistą Blendersów, bratem Tomka) siadali nad piosenkowym materiałem, aby ogrywać powstające utwory. Jak coś nie wychodziło, Sławek zwalniał i grał w coraz spokojniejszym tempie. To był moment na skorygowanie błędów. Zasada „śpiesz się powoli” pomagała piosenkom.
Inaczej też planowano karierę na scenie. To znaczy nie planowano jej w ogóle, ale Blendersi na pewno nie kalkulowali, że nagrają „Ciągnik” i pokocha ich Trójmiasto, a później cała Polska. – Zespół zakładało się dla przeżycia przygody, żeby zaimponować dziewczynom, żeby pójść tam, gdzie jeszcze nie byłeś – tłumaczy mi Tomek.
Punktem wyjścia było podwórko. Tam paczka muzyków spotkała wspomnianego Szymona, który przyjechał do Gdańska z Londynu. Nie znał nikogo na osiedlu, a że na emigracji słuchał dużo funkowej muzyki, zaraził nią poznanych kolegów. Nikt tu tak nie grał. Blendersi postanowili spróbować.
Rodzice Szymona mieli kawałek ziemi na Pojezierzu Iławskim, we wsi Koziny. Ojciec inżynier nie zajmował się sztuką – konstruował wodoloty i poduszkowce, dyrektorował Instytutowi Okrętowemu na Politechnice Gdańskiej. Za to mama wokalisty malowała, a w Kozinach miała prywatny dom pracy twórczej. Syn poszedł w jej ślady. Kiedy Blendersi zabierali się do nagrywania albumu „Fankomat” (ze słynnym „Ciągnikiem”), wyjechali na wieś szukać inspiracji i dobrej energii. Spędzili tam całe lato. W sali prób zlokalizowanej w stodole powstała jeszcze „Biribomba” – inna wizytówka funkowej estetyki Blendersów, no i kolejny przebój. – Ptaki śpiewały nam nad głowami. Szymonowi te ptasie dźwięki skojarzyły się z melodią kołysanki z dzieciństwa. Jak był mały, mama podśpiewywała mu do snu. Z tego wzięła się „Biribomba” – zdradza Urbański.
„Fankomat” okazał się hitem sprzedażowym. Dorobił się statusu Złotej Płyty. Poprzedni album – „Kaszëbë” – nominowano do Fryderyków za debiut roku. O zespole robiło się coraz głośniej. Krytycy i recenzenci przyrównywali Blendersów do Red Hot Chili Peppers. Nie chodziło tylko o słabość do funku. „Polscy Red Hoci” mieli w sobie dużo luzu i lubili robić show. Dobrze to widać w teledysku do „Polopiryny”, na którym skaczą z gitarami po całym ekranie porozbierani do pasa – tak jak Anthony Kiedis czy John Frusciante z RHCP. W „Encyklopedii Polskiego Rocka” natrafiam na inne „gołe” zdjęcie Blendersów. Siedzą przepasani białą tkaniną w zafrasowanych pozach, a na bosych stopach widać krew wyciekającą z namalowanych czerwoną farbą stygmatów. Kolejna prowokacja. Zespół lubił szokować.
Ze skłonności do estradowych szaleństw zapamiętał Blendersów Krzysztof Skiba, frontman Big Cyca. – Mój znajomy milioner zbudował sobie hotel w Ciechanowie. Obiekt nosił nazwę Zacisze. Były restauracja, parkiet do tańczenia, ale właściciel organizował też koncerty i zapraszał artystów. Robiłem tam za konferansjera. Jedną z takich imprez był Dzień Kobiet. Pod sceną same panie, a na scenie mieli wystąpić profesjonalni chippendalesi, czyli panowie od męskiego striptizu. Ale najpierw wyszli Blendersi i zagrali króciutki set, trzy, może cztery piosenki. Wpadli fantazyjnie poprzebierani niczym członkowie słynnej amerykańskiej kapeli Village People. W pewnym momencie rozpięli koszule i powypinali klaty. Dziewczyny pod sceną oszalały. Wzięły ich za striptizerów. Czekały na więcej, ale skończyła się muzyka, skończył się show, chłopaki się zwinęli, spodnie zostały na swoim miejscu. Na widowni wybuchły protesty, że koledzy nie pokazali najważniejszego – śmieje się Skiba. I dodaje całkiem poważnie, że musiał uspokajać żeński tłum, zanim pojawiła się roznegliżowana gwiazda wieczoru.
Amerykanizacja Trójmiasta
Nie było płyty bez piosenkowej prowokacji. Album „Fankofil” promował klip do kawałka „Czuję, że ja muszę”, w którym dziewczyny w strojach kąpielowych z folii aluminiowej przychodzą na pomoc chłopakom zmagającym się z samotną erekcją. W innym numerze – „Punkt G” z płyty „Kuciland” – efektowna blondynka z kręconymi włosami, widoczna w teledysku, ma dać odpowiedź, gdzie na kobiecej mapie ciała znajduje się najczulsze miejsce do stymulowania.
Koncerty Blendersów też obfitowały w kontrowersje i zaskakujące sytuacje – czasem zabawne, czasem dramatyczne. Nic nie było reżyserowane. – Nasz pierwszy wokalista Marcel (Adamowicz – red.), który teraz też z nami występuje, mdlał czasami podczas koncertów, wykonując piosenkę „We’ll Be In Touch”. Tam nie było miejsca na oddech, a trzeba było się wydrzeć na końcu utworu. I Marcelowi odcinało tlen, przewracał się, ale za moment się podnosił. Sławek z kolei w trakcie występu złamał kiedyś nogę. Często skakaliśmy po scenie. Tym razem podest był wykonany z drewnianych płyt OSB. I mój brat wpadł do środka jak do przerębla. Gry nie przerwał mimo złamanej nogi. Na widowni nawet nikt się nie domyślił – opowiada Tomek.
Perypetie estradowe ma na swoim koncie także „Nosek”. W Ostrołęce ochroniarze nie chcieli mu dać dokończyć występu. – Stali twarzą do ludzi, obserwowali widownię, nie zespół, więc nie widzieli, co zaszło. A mnie poniosło. Wstałem zza zestawu perkusyjnego i zeskoczyłem ze sceny w objęcia publiczności. Chciałem pozbijać piątki z ludźmi. Ostatecznie wylądowałem za barierkami. Próbowałem wracać, bo koledzy mieli zaraz zagrać bis, ale ochroniarze mnie zatrzymali. Tłumaczę, że gram tutaj koncert. Pomyśleli, że bredzę. Dopiero jak ludzie wyjaśnili ochronie, co się stało, i że jestem jednym z muzyków, mogłem wrócić i dograć koncert – śmieje się „Nosek”.
Jeden z pierwszych koncertów obserwował na żywo niejaki Glenn Meyer – absolwent wydziału geografii na uniwersytecie w Teksasie. W Polsce utrzymywał się z dawania korepetycji z angielskiego. Przypadkowo został artystą i zasilił szeregi Blendersów. – Wpadał na próby do Szymona, brał mikrofon, rzucił ze dwa zdania i to było fajne, inne, takie prawdziwie amerykańskie. Zabraliśmy go do Wisły na nagranie płyty „Za sześć koła”, żeby zrobił chórki, coś dogadał. A on nagrał pół płyty! Przyszedł i z nami został – opowiada perkusista.
To był strzał w dziesiątkę. – Amerykański wokalista podniósł notowania Blendersów. Polacy ubóstwiali wówczas wszystko, co kojarzyło się z Ameryką. A Glenn był ponadto wokalistą innego typu niż do tej pory oglądani estradowi frontmani: nie chował się za mikrofonem, tylko spoufalał z publiką, zagadywał do ludzi ze sceny, starał się mówić po polsku. To się widowni podobało – uważa Gulda.
Po pewnym czasie Glenn odszedł z kapeli i zajął się solową karierą (teraz znowu występuje z Blendersami), a jego miejsce zajął Nigel Benway – inny Amerykanin ze stałym pobytem w Polsce, posiadający nawet własny zespół (Flap House Vag). – Ekipa totalnych wariatów, grali ekstremalne funky – tak charakteryzuje Nigela i jego muzyków Urbański. – Po rozstaniu z Glennem potrzebny był kolejny native speaker, ponieważ żaden z nas nie umiał tak dobrze śpiewać czystym amerykańskim. Muzyka funky z polskim językiem jakoś się nie przegryza.
Skąd ten ciągnik
Chcę, żeby jednak opowiedzieli o „Ciągniku”. Nie wiem, jak zagadać, aby nie wyszło pretensjonalnie, więc zaczynam od anegdoty, że w głębokich latach 60. – kiedy nastolatki jeszcze słuchały muzyki bigbitowej i wiwatowały na koncertach, kręcąc nad swoimi głowami zdjętymi marynarkami – był taki zespół o nazwie Pesymiści i wykonywał piosenkę o zielonym spychaczu dwusuwowym. Pierwszy ciągnik w historii polskiego rocka nie był zatem wcale koloru czarnego. Udało się, mówią.
– Nagraliśmy naprawdę solidną płytę. Na końcu „Fankomatu” odważyliśmy się na śmiały dowcip muzyczny. To był właśnie „Ciągnik”. Ale pojawił się dwugłos. Jeden obóz zawyrokował: „Ej, nie, to jest przesada, taka prosta piosenka”. W grupie malkontentów gardłował Nosek. A drugi obóz przekonywał: „Przecież to żart, dajmy numer na koniec, pokaże nasz dystans do muzyki, do płyty” – opowiada Urbański.
Wywołany do tablicy „Nosek” zapamiętał tylko, jak realizator nagrania wiercił muzykom dziurę w brzuchu o ten ciągnik. Żeby nagrywać, żeby jeszcze ten jeden numer zmieścić. Piosenka została upchnięta w środku płyty, ale nie przeszła niezauważona. Stała się największym przebojem grupy. Ewidentnie pomógł teledysk. Został nakręcony w Warszawie na ul. Puławskiej. Dzisiaj widok traktorów na stołecznych ulicach nikogo nie dziwi – to znak, że przyjechali protestować rolnicy. Ale w połowie lat 90. to była jednak egzotyka. Sami muzycy nie kryli zaskoczenia.
– Nagraliśmy płytę i ruszyliśmy w trasę. Pojechaliśmy jako kompletnie nieznana, osiedlowa kapela. Pod koniec dostaliśmy telefon z wytwórni, że nie wracamy bezpośrednio do domu, tylko jedziemy do Warszawy i nagrywamy teledysk. Przyjeżdżamy z trasy zmęczeni, brudni, stawiamy się na Puławskiej. A tam zamknięta ulica, ciągniki po tuningu pościągane z Ursusa czekają na lawetach. Ludzie przyszli z transparentami. Pytamy ich: „Co tu się dzieje”?. „Będą kręcić teledysk”. „A czyj?” „Blendersów”. „Aha…”. Kompletne zaskoczenie. Kilka sklepów było otwartych, więc weszliśmy kupić jakieś czyste koszulki, żeby się przebrać – wspomina „Nosek”.
„Ciągnik” zawiózł Blendersów na muzyczne salony. Piosenka spędziła na prestiżowej Liście Przebojów Programu Trzeciego ponad pół roku i nawet dwukrotnie zameldowała się na podium. Skąd ten fenomen? Blendersi mówią o „efekcie wow”. Ich muzyka albo się podoba, albo zupełnie nie. Trudno przejść obok niej obojętnie.
Lata mijają, mody ulegają zmianie, ale sentymenty pozostają. Dla dorastających w latach 90. „Ciągnik” jest piosenką, która żartobliwie się wpisała w kapitalistyczną pogoń za luksusem. Na „Toyotę przepiękną aż strach” odkładała dekadę wcześniej Budka Suflera. Krótko po transformacji zachodnie fordy i mercedesy były synonimem powodzenia i zaradności, kiedy Polacy zaczynali się dorabiać. Kogo nie było stać na eleganckie czarne BMW, mógł sobie pożartować o czarnym ciągniku. Po roku obiektem marzeń stało się już auto z alufelgami, o którym w piosence „Całuj mnie” śpiewały Piersi.
Nie ma sensu gnieść gniota
„Ciągnik” Blendersów znowu wyjeżdża na polskie drogi i wesoło trąbi. Jest starym nowym singlem zespołu, który po niemal 30 latach przypomina swój największy hit w wersji live (z sesji we wspomnianych Kozinach, dokąd zespół wrócił nagrywać piosenki). Poza tym formacja przygotowała premiery – „O to chodzi” oraz „Drive Slowly”. Blendersów można podziwiać na koncertach już od jakiegoś czasu, chociaż występy wcale nie były planowane. Powrót do grania nastąpił spontanicznie. „Wróciliśmy, bo nie musieliśmy tego robić” – mówią w swoim stylu muzycy.
– Mieliśmy zagrać jeden koncert, dwa lata temu. Tajny, zamknięty, tylko dla przyjaciół. Fajnie wyszło. I co, koniec? – pytaliśmy samych siebie. Jeszcze jeden zagrajmy. No dobra. I tak poszło. Spodobały nam się stare kawałki w nowym wykonaniu. Kapele z biegiem lat przeważnie zwalniają, przestrajają się niżej. A u nas wszystko jest na odwrót – gramy szybciej, mocniej – zapewnia „Nosek”.
Słyszę, że na singlach nie poprzestaną. Całkiem serio rozważają nagranie nowego albumu. Premiera powinna nastąpić wiosną. Zastanawiam się, czy jest szansa na nowy hit pokroju „Ciągnika”. Muzycy zgodnie odpowiadają: nic na siłę.
– Wiele rzeczy próbowaliśmy zrobić na siłę i efekt był zwykle ten sam. Katastrofa. W muzyce nie ma co za bardzo kombinować. Jak z fajnego numeru próbowaliśmy zrobić fajniejszy, to wychodził straszny gniot. A gnieść gniota nie ma sensu, bo planowany żart będzie nieśmieszny – uważa Tomek.
„Nosek” z kolei wspomina, jak zespół dostał propozycję zrobienia muzyki do filmu, za dobre pieniądze. Zawodowy tekściarz napisał zawodowy tekst. Wystarczyło dokomponować ścieżkę dźwiękową. Ale nie tędy droga. To była zbyt poważna produkcja. A Blenders to zespół rozrywkowy. ©Ⓟ