W branży muzycznej jest miejsce i dla starszych, i dla młodszych. Leszek Matecki krąży z gitarą po obu tych światach.
Dostaję MMS. Zdjęcie i podpis: „Kleszcz, Sygit, Morawiec, Arek Żak i ja…”. Fotografia jest czarno-biała. Widać scenę, a na niej muzyków w dość wyluzowanej pozie. Jeden siedzi na krzesełku, drugi na brzegu estrady, każdy trzyma instrument. To było najpewniej Mrągowo i tamtejszy festiwal muzyki country, jakoś na początku lat 80. „Akompaniowaliśmy artystom podczas tego festiwalu. A później w podobnym składzie zagraliśmy parę koncertów z Marylą Rodowicz” – pisze mi Lesław Matecki, gitarzysta o ogromnym stażu i dorobku w branży. Ma na koncie współpracę m.in. z Martyną Jakubowicz, ze Zdzisławą Sośnicką, Zbigniewem Hołdysem, z grupami VOX czy Wanda i Banda. Ale też z Moniką Brodką, Arturem Rojkiem, Kortezem, Dawidem Podsiadłą czy Darią Zawiałow. Potrafi się dogadać z muzykami w każdym wieku.
Zamiast Google’a
– Szarmancki, uczynny, towarzyski, nie ponosi go ego, nie narzuca się ze swoją osobą – charakteryzuje 69-letniego Leszka młodszy prawie o 30 lat gitarzysta Olek Świerkot, współpracownik Dawida Podsiadły. – A jako muzyk Lechu jest mistrzem prostego grania. Skupia się na harmonii, nie na popisach technicznych. Granie błyskotliwych solówek, kto szybciej „biega” palcami po gryfie? Nie, to nie ten adres. Grać mniej dźwięków i pielęgnować brzmienie, oto filozofia Lecha.
Olek i Leszek spotkali się w studiu przy pracy nad piosenką „Zachody” dla Kaśki Sochackiej. Teraz robią dla niej drugą dużą płytę. Ale najpierw był Rojek. Matecki nie mógł zagrać na koncercie u Artura – terminy mu nie pasowały. I na zastępstwo wskoczył Świerkot. Musiał się nauczyć Leszkowych partii gitarowych. Nie było łatwo.
– Totalny autorytet w naszym gronie, jeśli chodzi o gitarę – mówi Świerkot o Mateckim. Chętnie dzieli się wiedzą, a przecież muzycy trzymają swoje patenty w tajemnicy. Polecił mi kiedyś fendera jaguara, na którym gram do dzisiaj. Wyjątkowe wiosło. Większość piosenek na pierwszej płycie Kaśki zrobiłem za pomocą tej gitary.
Radek Łukasiewicz – gitarzysta i autor tekstów dla m.in. Rojka i Brodki – spotkał się z Mateckim przy okazji pracy nad albumem „Granda” dla tej drugiej. Leszek grał na mandolinie i gitarze akustycznej, Radek na elektryku. Od tamtej pory młodszy artysta podpatruje starszego kolegę i traktuje jak eksperta w dziedzinie brzmienia, który na temat gitar i wzmacniaczy wie po prostu wszystko.
– Kiedyś szło się do sklepu muzycznego i rozmawiało ze sprzedawcą. Dziś to już tak nie działa, jest internet, ludzie o wszystko pytają Google’a. Kiedy zaczynałem przygodę z muzyką w zespole Pustki, chciałem, aby moja gitara brzmiała jak ta Lou Reeda czy Johna Cale’a z Velvet Underground. Jak to zrobić? Nie miał mi kto podpowiedzieć, nie znałem jeszcze Lecha – żałuje Łukasiewicz.
Któregoś razu nadarzyła się okazja. Ktoś wystawił w necie na sprzedaż wzmacniacz VOX AC30 pochodzący ze studia Seweryna Krajewskiego. Radek zapalił się do kupna piecyka, ale wolał się upewnić, czy to nie jest podpucha, chiński odpowiednik. Skonsultował sprawę z Mateckim i dopiero po rozmowie zdecydował się na zakup. – Chciałem mieć pewność. Zwłaszcza że taki wzmacniacz to wydatek rzędu 4–5 tys. zł. Nie miałem czasu na długi research, bo trzeba było szybko podjąć decyzję. Leszek pomógł mi błyskawicznie – przyznaje Radek.
Gitarzysta, który nie chciał Wandy
Kim jest estradowy weteran, któremu tak wiele zawdzięczają młodzi?
– Zacząłem grać jako dziecko w zespole mandolinistów – opowiada Matecki. – Działały takie zespoły przy szkołach i zakładach pracy. Uparłem się jednak na gitarę, bo mandolina to był obciach. (śmiech) Zgodzono się z oporami. Tak nauczyłem się podstaw, grania z nut.
Mieszkał wtedy w Dusznikach-Zdroju, a po przeprowadzce z mamą do Warszawy grywał z hipisami na Starówce, koło Barbakanu. Na ścianie w herbaciarni U Pana Michała wisiały gitary akustyczne. Można było zdjąć i pograć. No to brał i grał. Tak poznawał ludzi. Wychodzili z gitarami na zewnątrz i szli przed siebie, podgrywając sobie bluesa.
W stolicy Lesław zapisał się do studium muzycznego. Pierwszą pracę znalazł w obecnej Akademii Teatralnej – zagrał piosenki Katarzyny Gaertner do przedstawienia dyplomowego Andrzeja Strzeleckiego „Trzy razy tak”. Miał ledwie 16 lat. Wkręcił go kolega, Jacek Czyż, który tam studiował. Nie chciał czy nie mógł zagrać, w każdym razie polecił Leszka. Był rok 1971.
Wszystko dobrze się zapowiadało, kiedy o Mateckiego upomniało się wojsko. Dostał powołanie, był załamany, ale w tramwaju spotkał kolegę, który polecił mu zdawać do Centralnego Zespołu Artystycznego Wojska Polskiego. To był jedyny ratunek. – Wylądowałem w orkiestrze. Takie Mazowsze w mundurach. Wykonywaliśmy patriotyczne songi i jeździliśmy z koncertami po demoludach, Mongolii, Korei Północnej. Nabrałem ogłady w graniu z orkiestrami i pracy z dyrygentem – przyznaje Matecki.
Po wojsku dostał angaż w Teatrze Żydowskim. Pożyczał z zespołu wojskowego, a akurat sprowadzono tam z Ameryki fendera jaguara – nowiutki sprzęt z bajerami: z „kaczką”, „fuzzem”, po prostu szpan. Swoją gitarę Matecki kupił później, za pożyczone pieniądze od muzyka Krystyny Prońko. Koledzy zrobili zrzutkę na angielskiego baldwina. Takie wydarzenie trzeba było opić. Poszli grupą do Proximy, gdzie występowała akurat Grupa Bluesowa Gramine. Mieli wakat, przyjęli więc Leszka.
Poszła fama, że w branży działa sprawny muzyk. Z usług Mateckiego korzystali Zdzisława Sośnicka czy VOX, próżno jednak szukać nazwiska Leszka na którejkolwiek z ich płyt. Występował z nimi tylko na koncertach. – W latach 70. artyści nagrywali płyty głównie z orkiestrami. Muzyków wynajmowało się na trasy. Z tego powodu kapele często się rozpadały, bo jeden odchodził, drugi złapał jakieś zlecenie i znów trzeba było szukać sidemanów. Nie byłem członkiem zespołu. Byłem muzykiem akompaniującym – podkreśla Matecki, którego gitarę słychać np. w przeboju „W domach z betonu nie ma wolnej miłości” Martyny Jakubowicz.
Raz tylko o mało nie trafił na stałe do kapeli – jeszcze w latach 80. Poproszono go, aby pomógł założyć zespół Banda i Wanda. Miał w nim grać, a wcześniej – skompletować skład. Przyszedł na przesłuchania, dobrał sobie gitarzystę, odbyli kilka prób, weszli nawet do studia i nagrali trzy kawałki, ale Leszek uznał, że to nie to. I wymiksował się z Bandy. – Lubiłem być niezależny. Nie chciałem grać za długo u kogoś. Za duża stabilizacja nie do końca mi odpowiadała – komentuje.
Po latach zmienił zdanie.
Strzela gole bez podań
Leszka na nowo odkrył Bartosz Dziedzic, producent muzyczny, aranżer i kompozytor, który ma na koncie współpracę z wieloma topowymi artystami – z Darią Zawiałow, Dawidem Podsiadłą, Moniką Brodką czy Arturem Rojkiem. Spotkali się ok. 2008 r. I zadziałało.
– Mieszkam w Zalesiu Górnym, a w Zalesiu Dolnym mój kolega Jarek Zawadzki ma od wielu lat studio nagraniowe. Trzymałem u niego graty i ćwiczyłem. Przez wiele lat robiliśmy podkłady muzyczne do programu „Szansa na sukces”. Realizator Błażej Domański, który pracował przy tej produkcji i tak samo jak Bartek pochodzi z Wrocławia, polecił mnie Dziedzicowi. On był wtedy na etapie robienia reklam. Przyszedłem sprawdzić, czy się dogadamy. Poprosił o zagranie jakiejś partii gitarowej, a ja zagrałem, ale nie takim pięknie „dzwoniącym martinem”, tylko grubym dźwiękiem i nie do końca elegancką barwą. Bartkowi się spodobało – opowiada Leszek.
Między Leszkiem a Bartkiem jest równe 20 lat różnicy, a jednak dogadują się bez problemu. Wiek to żadna przeszkoda. Przeszkadzać mogą uprzedzenia i przekonanie o własnej nieomylności, ale to nie w tym przypadku.
– Zobaczyłem otwartego faceta – mówi o pierwszym spotkaniu Dziedzic. – Leszek grał rocka, jazz, poezję śpiewaną. Wszystko przerobił, ale nie uważa, że wie wszystko najlepiej. Ma swoje miejsce i je pielęgnuje. To, że nie jest twardogłowy w poglądach, zrobiło na mnie największe wrażenie.
Pewnego razu Matecki przyszedł do studia, w którym pracuje Dziedzic, i wyjął starą mandolinę. Wydobył dźwięk, niby prosty akord, ale zagrał bardzo oryginalnie. Bartek usłyszał niesztampowe brzmienie. Od tego akordu zaczęła się praca nad płytą „Granda”, która otworzyła drzwi do kariery przed Moniką Brodką.
Jak mówi Dziedzic, Matecki sam z siebie strzela gole. Producentowi pozostaje przebierać w gotowych partiach gitarowych. Bierze te, które mu odpowiadają.
– Leszkowi chce się do mnie przyjechać tylko po to, aby pokazać, co właśnie wymyślił na gitarze. Stary wyga, a cieszy się jak małolat. To rzadkość w branży. Młodzi muzycy tak tego nie przeżywają, jakby ich nie rajcowało to, co robią – kontynuuje Dziedzic.
Matecki przez kilka lat koncertował i nagrywał z Brodką. Monika była temu początkowo niechętna. Facet mógłby być jej ojcem. Ale kolegą z zespołu? A w sumie dlaczego nie?
– Nie gwiazdorzy, nie popisuje się na scenie, stoi obok i operuje pięknym brzmieniem, właściwymi nutami. Młodych gitarzystów jest jak psów, dobrze wyglądają na scenie i ogólnie są cool, ale gdzie im tam do Leszka – dopowiada Łukasiewicz.
Jak rozbujać piosenkę
Pytam Leszka, czy koledzy w jego wieku są trochę zazdrośni o jego wysokie notowania wśród młodych muzyków. Nikt nigdy wprost mu tego nie powiedział. Kiedy zaczął grać z Brodką, odniósł wrażenie, że spojrzenia mówiły: „No dobra, udało ci się”. Ale gdy dostał angaż do zespołu Rojka, Korteza i Sochackiej, o żadnym przypadku nie mogło być mowy. Szczęście? Trzeba je sobie umieć zorganizować. I Leszek temu nie przeczy – fart jest potrzebny. Ale liczy się coś jeszcze – grać, doskonalić się, nie stać w miejscu. Część starszych kolegów słucha ciągle muzyki sprzed 30 lat. A tak dziś się już nie gra.
– Musiałem się nauczyć przyjmować uwagi. Nie zawsze mi się podobały. „Tak nie graj”. „Spróbuj inaczej”. „Za bardzo bluesowo”. Długo pracowałem jako muzyk sesyjny u Rafała Paczkowskiego. Dał mi taką szkołę, że nabrałem odporności. Nie obrażam się, raczej przystosowuję. Nie tak, to może inaczej. Zrozumiałem, na czym polega moja rola. Jest koncert, a ja nie gram w refrenie, tylko w zwrotce. Tak się teraz aranżuje utwory. I trzeba się nauczyć nowego sposobu myślenia. A kiedyś gitarzysta grał solówkę, akordy, riffy. I grał przez cały czas. Bo nie mógł stać na scenie i nie grać. A ja mogę – mówi Matecki.
W „Beksie” u Artura Rojka słychać rękę Leszka. Pozdejmował grube struny z dwunastostrunowej gitary i założył same cienkie. Zmiękczył brzmienie. Czasami piosenka potrzebuje takich zabiegów, aby urosnąć
Ceni to u młodych, że nie idą za podręcznikami. Wymyślają dziwne harmonie i nawet nie są świadomi tego, co zagrali. Ale czasem dobrze jest nie wiedzieć. Leszek dużo wie; w czasach, kiedy zaczynał, muzyk musiał kuć na blachę całą teorię muzyczną. Czasem warto zapomnieć o regułach. I kiedy Leszek bierze instrument do ręki, próbuje się wszystkiego oduczyć.
Jest coś jeszcze, co go wyróżnia. Gitarzyści dzielą się przeważnie na użytkowników fendera albo gibsona. A Leszek wyłamuje się z tego duopolu. Ma „skrzypcowego” guilda – gitarę typu hollow body, z rzeźbionymi „efami” po bokach pudła rezonansowego. – Jak trzeba nagrać coś o nietypowym brzmieniu, ludzie dzwonią do Lecha, żeby przyszedł z guildem. To jego tajna broń – uważa Łukaszewicz.
Matecki ma swoje patenty. Czasami trąca struny gitary akustycznej paznokciem, bo wtedy jest głośniej niż samymi palcami. Lubi grać bez kostki, na niskich strunach, bandżowym sposobem. Tak zrobił w utworze Korteza „Z imbirem”. W pierwotnej wersji piosenka była skoczna, ale nie hulała, więc Leszek ją rozbujał. Wymyślił partię gitarową, która trzyma połowę utworu i jedzie do samego refrenu. No i jest hit.
W „Beksie” u Artura Rojka też słychać rękę Leszka. Pozdejmował grube struny z dwunastostrunowej gitary i założył same cienkie. Zmiękczył w ten sposób brzmienie. Czasami piosenka potrzebuje tego typu zabiegów, aby urosnąć.
Falenica i reszta świata
Jeszcze kilkanaście lat temu na wolnych strzelców patrzono w branży z wyższością. Jak na kurtyzanę do wynajęcia, która zagra za każde pieniądze – słyszę od ludzi ze środowiska. – Wytwórnie podpisywały kontrakty z zespołami. Ale to się zaczęło zmieniać. Zadecydowała ekonomia. Po co inwestować w grupę, kiedy lepiej wziąć nieźle śpiewającego wokalistę bez ciągnącego się za nim ogona i napisać człowiekowi repertuar? Czasy klasycznie rozumianych zespołów minęły. Dzisiaj zespół to zbiór sidemanów – mówi Dziedzic.
Leszek w końcu poczuł znużenie koncertami ciągle z kim innym. Podczas Męskiego Grania zdarzyło mu się wyjść na scenę aż trzy razy – z Rojkiem, Brodką i Kortezem. Co za dużo, to niezdrowo. Przyszedł czas na autorski album. Matecki długo z tym chodził. Gdyby nie pandemia i brak koncertów, to pewnie nic by z tym nie zrobił, ale tak przysiadł, nagrał i jest.
– Pytał, radził się, pokazywał szkice. Mało kto dziś robi muzykę instrumentalną, bo to się trudno sprzedaje, ale Lech nie musi kalkulować. Dużo tu orientalnych melodii. Widać szerokie myślenie o muzyce. Taki właśnie jest Leszek. Nie zamyka się w jednej bańce. Bardzo się cieszę, że doprowadził ten projekt do końca – mówi Świerkot.
Płyta – o tytule „Matecki” – to kronika podróży Leszka, który w latach 80. wędrował z gitarą po całym świecie. Sporo czasu spędził na Bliskim Wschodzie i ten klimat udzielił się jego solowym kawałkom. „Bond po haszu” jest pamiątką po pobycie w Bejrucie – taką pocztówką z hotelu, w którym spotykali się szpiedzy z całego świata. „Summerland” to również hotel. Dwa tygodnie po tym, jak Leszek wrócił do kraju, do Summerlandu wjechała ciężarówka z trotylem. Jest też na płycie numer „TLV” (skrót od Tel Awiwu), jest „Japońska robota”, na pamiątkę 40 dni w Tokio. No i „Lokalna ulica”. – To o Falenicy i nastoletnich czasach. Spotykałem się na prywatkach z dziećmi znanych aktorów i muzyków. Mieliśmy po 15–16 lat, słuchaliśmy razem piosenek, wymienialiśmy się zagranicznymi płytami, sami graliśmy. Na szkolnym występie usłyszałem Jacka Santorskiego, dziś znanego psychologa. Jak zagrał na gitarze „Marię Elenę”, to po prostu odpadłem. Bo ja się uczyłem gitarowego rzemiosła, słuchając starszych kolegów. Ewentualnie z płyt u kolegów, bo sam nie miałem na czym odsłuchiwać muzyki – wzdycha Leszek.
Premierowy album Mateckiego ukazał się na rynku pod koniec ubiegłego roku. Płyta – dostępna w streamingu i na winylu – została nominowana do Fryderyka w kategorii fonograficzny debiut roku ku wielkiej uciesze autora, który nie łudził się jednak, że ma duże szanse na wygraną. I faktycznie, w tej kategorii zwyciężyła Daria ze Śląska. Matecki tak zresztą obstawiał. „A nie mówiłem, kto wygra?” – napisał mi po ogłoszeniu wyników. Nie czuję się rozczarowany, ani trochę. – Gdybym wygrał, czułbym się bardzo niezręcznie – odpowiada skromnie.
Choć album „Matecki” to zbiór instrumentalnych numerów, to dałoby się je łatwo przerobić na piosenki – wystarczy dopisać słowa. To zasługa gitary – tym razem nie guilda czy fendera, ale modelu SG, bo – jak tłumaczy Matecki – to śpiewny instrument. I na Fryderykach parę osób sugerowało Leszkowi, aby z kilku kawałków zrobić numery radiowe. Zgłosił się Mrozu, że chciałby zaśpiewać „Dziwnego typa”. Ale Leszek nie jest pewien, czy warto cokolwiek zmieniać.
Marzy mu się kolejna płyta, wyłącznie na gitarze akustycznej. Materiał jest gotowy, leży i czeka od lat. Powstało demo Mateckiego w parze z Lechem Janerką – utwory na dwa akustyki. – Umówiliśmy się, że najpierw Lech kończy swoją płytę (mowa o „Gipsowym odlewie falsyfikatu” – red.) i dopiero weźmiemy się za naszą – precyzuje Matecki.
Janerka zwlekał z jej wydaniem 18 lat. Lesław ociągał się ze swoim debiutem niemal do siedemdziesiątki. Jest wytrwały. Jak trzeba, to poczeka. ©Ⓟ