Dzięki technologii umożliwiającej komputerowi nauczenie się cudzego głosu udało się wyizolować wokal Johna Lennona i go poprawić. W efekcie dostaliśmy piosenkę, której miało nie być.

Wystarczyła jedna dekada, aby czterech chłopaków z Liverpoolu – John Lennon, Paul McCartney, George Harrison i Ringo Starr – dorobiło się statusu legendy za życia. Co piosenka, to przebój. Każda nowa płyta to od razu bestseller. Gdyby nie królowie melodii, popkultura pewnie nigdy by tak nie eksplodowała. Aż nagle, po dziesięciu latach grania, wspólna przygoda dobiegła końca. W kwietniu 1970 r. McCartney przyznał, że zespół nie ma żadnych planów na przyszłość. Miesiąc później na rynku ukazała się ostatnia płyta The Beatles „Let It Be” – i każdy z panów poszedł swoją drogą. Paul z żoną Lindą założyli zespół Wings, John z Yoko Ono stworzyli własny Plastic Ono Band, pozostała dwójka też znalazła sobie miejsce na scenie w różnych projektach. Kiedy w 1980 r. w Nowym Jorku został zastrzelony Lennon, nadzieje na powrót The Beatles w legendarnym składzie już całkiem wygasły. A jednak czterej członkowie zespołu nieoczekiwanie wrócili w tym roku z nową piosenką – „Now and Then”.

Przypadek Stonesów jest inny. Rockowi herosi z Londynu grają nieprzerwanie od 1962 r. Tak jak w przypadku Beatlesów, w których główną spółką autorską był duet Lennona z McCartneyem, tak motorem napędowym Stonesów pozostaje tandem Mick Jagger i Keith Richards. Inni wypadali po drodze: marginalizowany założyciel grupy Brian Jones, gitarzysta Mick Taylor, który twierdził, że Jagger i Richards podpisują się pod jego kompozycjami, a także zmęczony występami Bill Wyman. Zespół (od połowy lat 70. na stałe z Ronnie’em Woodem jako „tym trzecim”) wygląda jakby był nieśmiertelny, chociaż rzadko nagrywa coś nowego. Na premierowe kawałki fani musieli czekać aż 18 lat – do 20 października, kiedy ukazał się album „Hackney Diamonds”.

Spadek po Lennonie

Nowa płyta Stonesów jest poświęcona pamięci zmarłego dwa lata temu Charliego Wattsa, perkusisty, który grał w kapeli niemal od początku – w sumie przez 48 lat. Przed śmiercią muzyk zdążył jeszcze się pojawić w kilku utworach, a dwa z nich znalazły się na „Hackney Diamonds” – mowa o „Mess It Up” i „Live by the Sword”. – Na płycie nie ma basisty Darryla Jonesa. Richards na zmianę z Ronnie’em Woodem obsługują ten instrument, jakby chcieli nam dać do zrozumienia, że sobie sami poradzą, bo to pożegnalna płyta – mówi dziennikarz Piotr Metz, m.in. były dyrektor muzyczny radiowej Trójki.

Pamięć to też motyw przewodni albumu. Wpadli tam na gościnne występy tuzy show-biznesu: Elton John zagrał na pianinie w „Get Close” i we wspomnianym „Live by the Sword”, a Paul McCartney położył w „Bite My Head Off” linie basowe. Lady Gaga zaśpiewała w duecie z Mickiem Jaggerem w bujającym bluesowo „Sweet Sounds of Heaven” (wokalistom akompaniuje na klawiszach kolejny wielki muzyk, Stevie Wonder), klimatem i dramaturgią przypominającym „You Can’t Always Get What You Want” z 1969 r. Udział Lady Gagi jest też symboliczny. Historia Stonesów bez śpiewających dziewczyn byłaby niekompletna. Wystarczy choćby przypomnieć o Marianne Faithfull, która debiutowała u ich boku piosenką „As Tears Go By”.

Z Beatlesami jest całkiem inna historia. Tu nowa płyta nie wchodziła w grę. Czternaście lat po śmierci Johna Lennona reszta zespołu spotkała się przy pracy nad trzyczęściową antologią. Muzycy skorzystali m.in. z materiału demo pozostawionego przez Lennona i przygotowali utwór „Free as a Bird”, który trafił na singla, oraz album „Anthology 1” (1995). Rok później kolejna lennonowska piosenka – „Real Love” – w opracowaniu Paula, Ringo i George’a zmieściła się w zbiorze „Anthology 2” (1996). Za trzecim spotkaniem – w marcu 1995 r. – współpraca utknęła w martwym punkcie, bo utwór „Now and Then” Lennon nagrał w bardzo słabej jakości. Nie dało się z nim nic zrobić, więc powędrował na półkę. I przeleżał tam prawie 30 lat. Aż do teraz.

Aby zrozumieć, jak się udało ocalić od zapomnienia „Now and Then”, trzeba cofnąć się najpierw do 1969 r., kiedy Beatlesi przygotowywali materiał na pożegnalny album „Let It Be”. A następnie przeskoczyć do 2021 r., kiedy reżyser Peter Jackson wyprodukował trzyodcinkowy miniserial „The Beatles: Get Back” na kanwie archiwalnych nagrań, pokazujących, jak wyglądała praca Lennona, McCartneya i spółki na ostatniej prostej. Dzięki nowoczesnej technologii zrekonstruowano dźwięk i rozszyfrowano zagłuszone rozmowy muzyków na próbie. Teraz zaś pozwoliła ona na wydanie „Now and Then”. – Przy okazji powstania „Get Back” Paul przypomniał sobie o piosence Lennona, której nagranie zostało wiele lat temu zarzucone z powodu niechęci Harrisona do pracy nad tym kawałkiem. Motywował ją kiepską jakością nagrania. Teraz, dzięki technologii machine learning pozwalającej komputerowi nauczyć się cudzego głosu, udało się wyizolować wokal Johna i go poprawić. W efekcie dostaliśmy piosenkę, której miało nie być – wyjaśnia Metz.

Zderzenie z kosmosem i szok kulturowy

Gwiazdy polskiego rocka dzielą się na fanów Stonesów i sympatyków Beatlesów. Były frontman Perfectu Grzegorz Markowski otwarcie mówił o swojej fascynacji muzyką Jaggera i spółki. Pierwszą piosenką, której nauczył się grać na gitarze, był „Hurdy Gurdy Man” Donovana, a drugą „Paint It Black” Stonesów. Z kolei Lech Janerka to oddany wielbiciel liverpoolskiej czwórki. Jeszcze kiedy odbywał zasadniczą służbę wojskową i udzielał się w koszarowej orkiestrze, na balu sylwestrowym dla oficerów dostał nagrodę w postaci dwóch kufli piwa za odśpiewanie Beatlesowskiej „Girl”. Jego lista ulubionych piosenek zespołu jest długa. Otwiera ją „Strawberry Fields Forever”, a dalej plasują się „I am the Walrus”, „Yer Blues”, „Happiness Is a Warm Gun” i „Helter Skelter”. Ważne było też „Ob-La-Di, Ob-La-Da”, które Lech zaśpiewał, akompaniując sobie na „wojskowym basie”, a całość nagrał na taśmę. Kiedy odsłuchał efekt końcowy, doszedł do wniosku, że może czegoś w muzyce dokonać. I został śpiewającym basistą, choć częściej porównywanym do Stinga niż McCartneya.

– Nie jestem wielkim fanem Stonesów – przyznaje Krzysztof Cugowski, były wokalista Budki Suflera. – Znam dobrze ich twórczość z lat 60. i kiedy posłuchałem nowej płyty, doszukałem się kilku cytatów z przeszłości. W jednym utworze słyszę nawiązanie do ich kawałka z tamtego okresu – „Little Red Rooster” (przeróbki standardu bluesowego Willego Dixona – red.), ale to nic złego cytować samego siebie. Płyta bardzo dobra. A wielkim atutem jest produkcja. Daj Boże młodym grać i śpiewać z taką werwą.

Cugowski wspomina, jak Stonesi w 1967 r. przyjechali do Warszawy na dwa pamiętne koncerty jednego dnia w Sali Kongresowej. Były frontman Budki był na pierwszym. – Zaczynali utworem „Last Time”. Ale pierwsze riffy dobiegały jeszcze zza kurtyny, która wisiała wówczas w Kongresowej. Kiedy się rozsunęła, wrzask publiczności był tak potężny, że ludzie zagłuszyli zespół. To było zderzenie z kosmosem. Oni kolorowi, na czele z Brianem Jonesem, jak przybysze z innej galaktyki. A my ponurzy, przeciętni, w szaroburych kapotach. Dwa światy – wspomina Cugowski. – Okazało się, że moja wejściówka jest podrobiona. Na szczęście przykra prawda wyszła na jaw dopiero na sali podczas przedzierania biletów. Pani, która je sprawdzała, nie wyprosiła mnie na zewnątrz, tylko poleciła stanąć pod ścianą – dodaje.

– W zasadzie wszystko na nowej płycie Stonesów mi się podoba. Poza wokalnym udziałem Lady Gagi – ocenia John Porter, kompozytor i gitarzysta, znany z Porter Bandu i projektów z Anitą Lipnicką. – Lady Gaga śpiewa nazbyt histerycznie. Po prostu koszmar. A tak ogólnie to dobra, równa płyta. Singiel „Angry” jest naprawdę super. Ronnie Wood na sam koniec gra piękne solo – mówi muzyk.

Porter słuchał już premierowej piosenki Beatlesów – i nie kryje zachwytów. – Jestem z tamtego pokolenia, więc jak przesłuchałem kilka razy „Now and Then”, byłem wzruszony. Ale wiadomo, że to nie jest najważniejsza piosenka w historii Beatlesów. Nie musieli jej nagrywać, ale nagrali. Po co? Nie wiem, trzeba ufać McCartneyowi – on wie, co robi. Lennon ciekawie śpiewa w oryginale. Ładnie prowadzi linię wokalną, by za chwilę lekko zmienić tonację, nie zmieniając melodii. To jest sztuka – docenia Porter.

Dyskusje budzi zaprzęganie komputera do piosenki. Estradowych purystów rażą takie metody. Dystans do sztuczek technicznych ma np. Krzysztof Cugowski. – Pamiętam występ Natalie Cole z jej nieżyjącym ojcem Natem Kingiem Cole’em. Ona śpiewała na żywo, tata pojawił się na ekranie (chodzi o wykonanie piosenki „Unforgettable” w 1992 r. – red.). Mnie ten występ zaszokował – niestety negatywnie. Trąciło pretensjonalną ekshumacją. Zostawmy nieobecnych w spokoju. Nawet jeśli technologia pomaga nam „przywracać” ich do życia, dla mnie to odhumanizowane piosenki – komentuje Cugowski.

Porter, mając do wyboru Stonesów albo Beatlesów, długo się nie zastanawia. – Czwórkę muzyków z Liverpoolu uważam za geniuszy songwritingu. Tworzyli świetne piosenki, a do tego jak eksperymentowali! Albumy takie jak „Sgt.Pepper’s Lonely Hearts Club Band” czy „Revolver” to majstersztyki. Przykłady można mnożyć. Weźmy choćby singiel „Paperback Writer”, gdzie bawią się harmoniami wokalnymi – to przyśpieszają, to zwalniają w chórkach. Niesamowity efekt – zachwyca się muzyk.

Przetaczana krew

Również na polskim rynku widać ostatnio powroty z przeszłości. Kiedy w 2017 r. T.Love ogłosiło zawieszenie działalności, część fanów pogodziła się, że „to se ne vrati”. Dwa lata później Muniek Staszczyk, frontman legendarnej kapeli, przeszedł udar i chyba mało kto jeszcze się spodziewał usłyszeć częstochowski zespół na koncertach. Ale T.Love wróciło – i to w starym składzie oraz z nowym materiałem – płytą „Hau! Hau!”. I wcale nie jest to powtórka z rozrywki. Album „Hau! Hau!” zawiera elementy rapu („Tutto bene”), synthpopu („Pochodnia”), a niektóre numery są wręcz dyskotekowe („Deszcz”). Muniek nie porzuca jednak ostrzejszej stylistyki (utwór tytułowy), a nawet żegluje w bluesowo-country’owe klimaty („Ponura żniwiarka”), które upodobał sobie już na płycie „Old Is Gold” ponad dekadę temu.

Po dużo dłuższej nieobecności niż T.Love wraca na scenę zespół Kim Nowak, czyli znani z hiphopowego Tworzywa Sztucznego bracia Piotr (Emade) i Bartosz (Fisz) Waglewscy. Od wydania albumu „Wilk”, któremu bliżej do Stonesów niż do Eminema, upłynęło 11 lat. Przesterowane gitary pobrzmiewające hendriksowską fantazją, bębny z pogłosami i wibrujący groove – tak prezentował się na niej zespół. – Staramy się robić muzykę, która wywołuje u nas dreszcze i emocje. Kiedyś byliśmy nastawieni bardzo bojowo. Wydawało nam się, że hip hop niesie rewolucję, a pojęcie riffu, gitary i akordu to obciachowy anachronizm. Ale w hip hopie dominuje matematyka. To trochę muzyka robotów – równa i komputerowo precyzyjna – przyznawali Fisz i Emade, kiedy kilka lat temu pytałem ich o przeskakiwanie ze świata rapu do świata rocka. – Na scenie hiphopowej zawsze uchodziliśmy za dziwolągów. Potrafiliśmy grać na instrumentach, zbieraliśmy płyty i nie przeszkadzało nam zakochać się w Beastie Boys, słuchając cały czas muzyki gitarowej spod znaku Sonic Youth czy Nirvany – mówili bracia.

Kiedy nudził im się rap, z ojcem Wojciechem Waglewskim nagrywali muzykę zbliżoną do rocka (płyty „Męska muzyka” i „Matka, Syn, Bóg”) albo w swoim hiphopowym Tworzywie skręcali w stronę popowej piosenki (album „Mamut”). Kim Nowak to z kolei wybitnie gitarowy projekt, bez stylistycznych ustępstw. Wydana w październiku płyta „My” to przede wszystkim brudne, garażowe granie z surową perkusją, suchym basem i rozedrganą gitarą. Coś dla fanów punk rocka („Ludzie w biegu”), cold wave („Sól”) i tych, którzy tęsknią za kawałkami w stylu „Wild Thing” („Łysy z FIFY”). Melodie, rymy i refreny są u Kim Nowak czymś marginalnym.

Są też kapele, których koncertowa żywotność nie przekłada się na aktywność fonograficzną – i to właśnie ten przypadek. Założone w 1979 r. TSA w latach 80. dostarczyło takich hitów jak „51”, „Trzy zapałki”, „Kocica” czy „Alien”. Wydawało jedną płytę za drugą. W kolejnej dekadzie nastała niemoc twórcza (tylko jeden album studyjny z premierowymi piosenkami – „52 dla przyjaciół”), a częste roszady personalne nie motywowały muzyków do pracy nad nowym repertuarem. W końcu kapela zeszła się w składzie ze złotego okresu lat 80. i przygotowała longplay „Proceder” (2004). A później nastało 20-letnie milczenie. Wokalista Marek Piekarczyk koncerty z TSA łączył z telewizyjnymi występami w roli jurora talent shows „The Voice of Poland” i „The Voice Senior”. Z kolei zmarły w 2022 r. lider zespołu i gitarzysta Andrzej Nowak nagrywał płyty w projekcie Złe Psy. Na początku listopada muzycy TSA przedstawili w końcu nową piosenkę – „Bejbe”. Grupa chce iść za ciosem i zapowiada fonograficzną ofensywę – CD w pakiecie z DVD i winylowy minialbum z dwoma utworami, na który trafi świeży singiel i stary kawałek z lat 80. „Jestem głodny” w wersji live. Na pewno dobra reklama przed grudniowym koncertem TSA w katowickim Spodku. O dużej płycie z premierowymi kawałkami nic nie wiadomo. – Taka polska przypadłość – komentuje anonimowo jeden z menedżerów muzycznych. – Seniorom krajowego rocka nie chce się nagrywać nowych piosenek i jeździć w trasy. A jeśli już pojadą, to „przetaczają sobie krew”, czyli biorą młodych, a z klasycznego składu pozostaje np. tylko sędziwy perkusista, aby przekonać ludzi, że to ciągle ta sama kapela. Ale to zwykła ściema. Gdzie tam naszym do Stonesów, którzy wygrywają wyścig z czasem.

Rock przeciw artretyzmowi

McCartney w czerwcu skończył 81 lat, a Jaggerowi latem stuknęła osiemdziesiątka. Richards będzie obchodził okrągłe 80. urodziny 18 grudnia. Przebija ich gościnnie występujący na płycie Bill Wyman (jego bas słychać w kawałku „Live by the Sword”), który ma już na liczniku 87 lat. – Czytałem komentarze, że solówki Richardsa to już nie to samo co kiedyś. Ale, na Boga, on jest w podeszłym wieku i ma artretyzm. Nie zapominajmy o tym. Trzeba oddać Stonesom, że nagrali bardzo nowoczesną płytę, a piosenki zostały odpowiednio podkręcone, aby dało się ich słuchać i z laptopa, i z samochodowego boomboxa. Są ciągle na czasie i chcieli to podkreślić. Sukces komercyjny „Hackney Diamonds” jest istotny, bo jeśli płyta świetnie się sprzeda – a jestem o to spokojny – w świat pójdzie przekaz, że nowy album Stonesów interesuje nie tylko wymierających fanów – mówi Piotr Metz.

Co nas jeszcze czeka? Następna studyjna płyta Stonesów? Kolejny zabłąkany utwór Beatlesów, który uda się zrekonstruować po latach? – Jagger i Richards mają więcej gotowego materiału, ale intuicja mi podpowiada, że już nie ma co liczyć na cały album. Doczekamy się co najwyżej wydania płyty w wersji de luxe. Co do Beatlesów, to istnieje trochę niedokończonych nagrań, jednak „Now and Then” było przysłowiową kropką nad i. Nie spodziewam się nowej produkcji, która byłaby udziałem całej legendarnej czwórki – obstawia Metz.

Tymczasem Stonesi przymierzają się do trasy koncertowej. Jak kondycyjnie zniosą ją 80-latkowie? Richards zapewnia, że zespół jest w dobrej formie. „Nie patrzymy na siebie i nie mówimy: «czas minął»” – mówił gitarzysta w niedawnym wywiadzie dla BBC. ©Ⓟ