- Raper – tak samo jak dziennikarz – relacjonuje to, czego jest świadkiem. Korzystam z prawdy, która mnie otacza. Nie wolno mówić pewnych rzeczy? Ale jak to?- uważa Piotr „Liroy” Marzec raper, producent muzyczny, przedsiębiorca, polityk.
Muszę zdementować – nigdy nie zerwałem z muzyką, na pewno nie w sposób ostateczny. Kiedy trafiłem do parlamentu, spiętrzyło się w moim życiu wiele spraw. Doszedłem do wniosku, że skoro mam się zajmować muzyką tylko przy okazji, wolę na jakiś czas o niej nie myśleć. Wiele zajęć odstawiłem na bok, aby skupić się na rzeczach, które były w tamtym czasie do zrobienia. Priorytety wzięły górę. Ale jak tylko znalazłem czas, szedłem do studia coś nagrywać. W odstawkę poszedł zespół, występy na żywo. Prawdę mówiąc, nie ma dnia, żebym nie robił beatów. Nawet przy łóżku mam urządzenie do nagrywania podkładów.
Nie, to życiowa pasja. Bez muzyki nie potrafię funkcjonować. Ona jest jak spławik, który mnie utrzymuje na powierzchni. Pozwala przytomnie myśleć o tym, co robię. Ale w 2015 r. nie dałbym rady robić wszystkiego naraz.
Jestem ogromnym entuzjastą Ignacego Jana Paderewskiego. Jego działalność państwotwórcza była bardzo istotna. Nie chcę zabrzmieć megalomańsko, ale bliżej mi właśnie do niego niż do wspomnianych kolegów muzyków. To właśnie popularność estradowa doprowadziła Paderewskiego do polityki. A najlepsze, co mógł zrobić, to wykorzystać swoją pozycję na rzecz propagowania istotnych wartości. Miałem podobnie, będąc w Sejmie. Zająłem się sprawami, które były ważne dla moich wyborców, i obiecałem w kampanii, że nie zawiodę. Mnie interesował program, a nie gierki wewnątrzpartyjne czy wewnątrzparlamentarne. Jeździłem po Polsce, rozmawiałem z ludźmi, także po koncertach, które od czasu do czasu dawałem. Moi fani rozumieli, po co poszedłem do Sejmu. Od zawsze jako wolnościowiec wypowiadam się na tematy polityczne, mam na ten temat wyrobione zdanie. Już w 1996 r. pracowałem w parlamencie z senator Marią Łopatkową nad zapisami konstytucji w zakresie dotyczącym praw dzieci (Łopatkowa założyła Partię Dzieci i Młodzieży – red.).
Bo ona jest słaba. W wielu punktach pozwala na daleko idące interpretacje, żeby ludzie u władzy mogli nią dowolnie szafować. Stąd krytykantom konstytucji trzeba przyznać rację. Źle napisana ustawa zasadnicza jest zmorą obywateli, bo nie mogą się do niej odwołać. Ta z 1997 r. mówi o obywatelu jako władzy zwierzchniej. Naród sprawuje ją przez swoich przedstawicieli, ale to tylko teoria. Posłowie, którzy powinni być reprezentantami obywateli, a nie przedstawicielami władzy, wolą o tej regule nie pamiętać, bo tak jest wygodniej. Nie lubię określenia „poseł”. Wolę – „posłaniec”. Tak rozumiałem swoją obecność w parlamencie – jako wysłannika obywateli, który wypełnia ich wolę. Nie przyszedłem na prywatną posadę do firmy robić karierę, jak ma to miejsce obecnie w polskiej polityce. Mandat posła był zobowiązaniem pilnowania spraw ludzi.
No nie! Ja o konopiach mówiłem dużo wcześniej. Poza tym to normalne, że obywatele korzystają z dobrego prawa. Też jestem obywatelem. A co do ustawy plułbym sobie w twarz, gdybym stworzył prawo, krępujące ludziom ruchy. Politycy po to zmieniają przepisy, aby społeczeństwu żyło się wygodniej. Mnie również one dotyczą i chciałbym, żeby były przejrzyste.
Jestem przedsiębiorcą. Czym innym miałbym się zajmować? Robię to, w czym się specjalizuję. Na tym polega normalność i logika. Nie widzę tutaj żadnego zgrzytu. Trudno, aby kucharz naprawiał samochody. Ustawa dotyczyła medycznej marihuany, której moja firma ciągle nie wytwarza. Ale mam taki zamiar, bo mam dużą wiedzę na ten temat i chcę, żeby w polskich aptekach sprzedawano polski susz, a nie kanadyjski. Jeśli łamię prawo albo naginam je dla własnych potrzeb, to powinienem być za to ścigany.
Jestem. A co do sytuacji w firmie, odchodzą ludzie, którym zależało tylko na zasiadaniu w gremiach i pobieraniu wysokich wynagrodzeń. Ja sobie nie przyznaję pensji. Co więcej, wspieram moje projekty biznesowe z pieniędzy zarobionych na koncertach. Przyciągam też inwestorów, którzy powierzają mi własny kapitał, i nie mogę pozwolić, aby ich środki były wydawane w dziwny sposób. Zgodziłem się na pewien biznesowy mariaż, oddałem część firmy paru osobom, ale ich działalność szkodzi mojemu start-upowi. Nie po to powstała marka Liroyal, aby wypłacać członkom zarządu kosmiczne wynagrodzenia. Na to się nie godzę. To nieetyczne. Komu się nie podoba, może odejść, droga wolna.
Nigdy nie zgadzałem na to, co ma mi do zaoferowania system. Napatrzyłem się, ile powoduje zła, dorastając w czasie stanu wojennego, kiedy na moich oczach kobiety w ciąży wkopywano do milicyjnych „lodówek” w centrum Kielc. Widok jak za okupacji. Człowiek stał w kolejce do sklepu, naraz podjeżdżali mundurowi i zaczynali pałować niewinnych ludzi. Takie sceny grozy rozgrywały się na kieleckich ulicach. A we mnie wzbierał bunt. Widziałem rodziców i sąsiadów chodzących ze spuszczonymi głowami; byli pogodzeni z rzeczywistością, o co nie miałem pretensji, ponieważ nie oceniam ludzi. Oceniam realia i na cały ten syf nie mogłem patrzeć. Stąd częste ucieczki z domu i przebywanie w ośrodkach dla trudnej, niedostosowanej młodzieży. Nawet nie wiem, czy to był bunt. Nie, to raczej opór. Moja muzyka brała się z oporu.
Drażniło mnie udawanie, że jest dobrze, kiedy faktycznie było kiepsko. Nigdy nie dałem się zwieść tej ułudzie. Wk…ała mnie językowa poprawność. Nie wolno mówić pewnych rzeczy? Ale jak to? Pisałem tekst, chwytałem za mikrofon, a ludzie łapali się za głowę i mówili: „Tak nie możesz!”. Jak nie mogę?
Mnie nie chodziło o przekleństwa, tylko o tematy. Wulgaryzmy były jedynie przejawem osobistej frustracji. Nigdy nie przeklinałem, żeby się komuś przypodobać albo dla efektu fajnego brzmienia. Jeśli używałem ostrego języka, to w określonym celu. Zresztą nie zrobiłbym kariery na samych słowach „k…a” i „wyp…laj”. Gdyby to było takie proste, wszyscy w tym kraju zostaliby raperami.
Moje teksty były prawdziwe – taki świat mnie otaczał, takim go widziałem. Przecież kawałek „Jebać mi się chce” nie jest o mnie, tylko o legendarnym klubie Non Stop i zaobserwowanym tam zdarzeniu. Mamy do czynienia z opisem sytuacji. Raper – tak samo jak dziennikarz – relacjonuje to, czego jest świadkiem. Korzystam z prawdy, która mnie otacza. Nie próbuję niczego wygładzać. Motywowało mnie opisywanie rzeczywistości bez koloryzowania i cenzury. Za to obrywałem. Bo społeczeństwu łatwiej było zaakceptować, że ten zepsuty Liroy opowiada o sobie. Nie robiłem tego po to, aby się wybić. Musiałbym być idiotą, aby z premedytacją pędzić prosto na ścianę.
Moja muzyka wywarła duży wpływ na ówczesną młodą generację. Dziennikarze dzwonili i pytali, co sądzę o tym, o tamtym. Pasowali mnie na autorytet młodzieży. Na pewno nie jestem kaznodzieją. Nawracanie ludzi to nie moja rola. A co do dawania złych przykładów, wokół mnie narosło wiele mitów. Byłem wrogiem publicznym, takim Public Enemy (Liroy nawiązuje do popularnej w Ameryce kapeli hip hopowej – red.). Dzieci zaczęły kląć przez Liroya czy z powodu rzucających mięsem rodziców w domu? Powtórzę – moja sztuka zawsze niosła za sobą obraz tego, co widzę, co wydaje mi się godne uwagi. Fakt, klnę od dzieciństwa. Ale w środowisku, w których wyrastałem, zachęcano mnie do takiego sposobu wyrażania swoich myśli. Nikt z dorosłych na osiedlu nie reagował, nie protestował, nie przywoływał do porządku. Co więcej, wulgaryzmy i przemoc bawiły postronnych: „Taki mały, a już przeklina. I jeszcze komuś da w mordę” – bili mi brawo. W takich klimatach się wychowywałem, więc trudno, żebym teraz mówił elegancko.
Byłem dobrze przygotowany. Na pierwsze spotkanie z firmą BMG przyszedłem jako nikomu nieznany chłopak z Kielc… z trzema prawnikami. Fakt, tylko jeden z nich był prawnikiem, a dwóch się przebrało i jedynie potakiwało, ale wiedziałem, że to zadziała na wytwórnię. Miałem rację. Twardo negocjowaliśmy. Wytwórnia traktowała artystę jak niewolnika, odliczała np. pieniądze za produkcję klipu. Zaprotestowałem: „Jak to odliczacie? Przecież ja dla was pracuję!”. Wywalczyłem zapis w kontrakcie, że wszystko, co powstaje, jest po stronie kosztów wydawcy. A sprzedaż każdego egzemplarza zwiększa mój procent zysku. BMG powiedziało, że nie może mi płacić jak Michaelowi Jacksonowi, nakłaniało do rozmów. Kolejna umowa z BMG zostawiała mi pełną swobodę. W 1995 r., po wydaniu „Alboomu”, który podbił polski rynek muzyczny, mogłem zażyczyć sobie wszystkiego i bym to dostał.
Znaczenie ma tylko to, co udało się zrobić. A mnie się udało. Jako niezależny poseł doprowadziłem do zalegalizowania marihuany medycznej. To jest miarą sukcesu. Jeśli nie przechodzi ustawa, to ile jest warte deklarowane poparcie?
Nie przywiązuję.
Tak, ale już następnego dnia mogą zmienić zdanie, o wszystkim zapomnieć i skupić się na innych rzeczach.
To była bardzo świadoma kampania.
Nie rozpatruję tamtego startu w kategoriach wyborczej porażki. Uważam ją za wygraną – zająłem trzecie miejsce, startując w ostatnich tygodniach kampanii. Ludzie z PO namawiali, żebym się do nich przyłączył: „W pojedynkę nie masz szans”. A ja uświadomiłem wyborcom, że mogę być alternatywą. Miałem plan na rozwój miasta, na wyrwanie Kielc z marazmu. Przegrałem z kandydatem, który szybko zaczął tracić poparcie swojego obozu politycznego. Po tygodniu ludzie z jego sztabu pisali do mnie: „Cośmy zrobili?!”.
Ludzie nie ufają swoim. Najbardziej zniechęcali mnie bliscy mi ludzie. To wypływa z kompleksów, ale też z wiary w dyplomy. Kontrkandydaci w wyborach mają pokończone studia i twierdzą, że mają kompetencje. Ludzie im wierzą. Wykształcony, więc ma rację. Ale że okrada wyborców od lat, tego ludzie nie dostrzegają. Tacy jesteśmy. Nie będę nikogo zmuszał do głosowanie na mnie. Nie chcą, niech nie głosują. Jestem lokomotywą, do której mogą przyłączać się wagony i możemy tworzyć jeden pociąg. Ale tak samo każdy może się wyczepić w dowolnym momencie. Nie ma problemu.
Nie da się tego porównać. Jest jedna wspólna cecha, która łączy obie rzeczy: udowodniłem, że każdy może coś osiągnąć. Nie definiuje nas przeszłość, pochodzenie ani to, co o nas mówią. Jedynie to, co robimy, jacy jesteśmy. Mój przypadek pokazuje, że do polityki może pójść raper bez wyższego wykształcenia. Wiele osób wyraża się o mnie jako o ćwierćinteligencie. I ten ćwierćinteligent potrafił walczyć w parlamencie o sprawy ważne dla społeczeństwa. Skoro jemu się udało, to co dopiero mędrcom i profesorom. To samo w muzyce. Mogę robić różne rzeczy i robić je najlepiej, bez względu na to, czy ktoś uznaje moje kompetencje w tym kierunku, czy nie. Sam wiem, czy mam po temu predyspozycje.
Ludzie przychodzą i pytają, jak zrobić karierę. Odpowiadam: być systematycznym i wierzyć w to, co się kocha. „Dziękuję ci, że jesteś moim krzykiem” – słyszę po koncertach. Ludzie chcieli krzyczeć, ale nikt ich nie słuchał. Mówiłem to, co sami chcieli wykrzyczeć. W polityce jest podobnie – walczę w imieniu innych. Reprezentuję ludzi, ale też załatwiam swoje sprawy, z którymi nic się przez lata nie działo. Muzyka zmienia ludzkie życie na poziomie duchowym, a polityka – bezpośrednio; wychodzisz z domu i ona cię dotyka. Jako artysta mogę być dla ludzi jedynie środkiem przeciwbólowym albo antydepresantem. To polityka sprawia, że ból ustępuje. Tylko w parlamencie można cokolwiek zmienić.
Mogę mówić za siebie. Pracowałem nad projektem ustawy dotyczącej ochrony udziału polskiej muzyki w mediach. Musimy dbać o naszą kulturę. Żeby było więcej za dnia polskich piosenek, a nie tylko w nocy. Publiczne radio powinno o to szczególnie zadbać. Oraz o promocję artystów niezależnych. Niech ludzie decydują, czego chcą słuchać, ale niech mają wybór.
Bo nie jestem artystą granym w radiu. Nigdy nie byłem i nie będę. ©℗