Wpisujemy się w szerszy trend odkrywania i pisania historii na nowo. Nie z perspektywy wielkich przywódców, tylko zwykłych ludzi. To też jest nasze doświadczenie – mówią członkowie zespołu Hańba!.
Też tak uważam. O dziwo, o ile do tej pory tytuły pojawiały nam się same, w tym przypadku długo nie mieliśmy pomysłu. Szukaliśmy głównego wątku, który by spinał wszystkie utwory i okazało się, że słowo „kryzys”, które nam łączyło się z naszą aktualną rzeczywistością polityczno-ekonomiczno-społeczną, będzie doskonale pasowało również do wybranych przez nas tekstów z lat 30. Pomyślałem sobie, że to będzie dobry tytuł płyty na te kryzysowe czasy.
Jeśli chodzi o teksty, to bazą były trzy stworzone przez nas wcześniej utwory do słuchowiska o Zagłębiu Dąbrowskim: „Przemsza”, „Fabryka na cymencie stoi” i właśnie „Zagłębie Dąbrowskie”. Nie chcieliśmy zawężać tego tematu wyłącznie do Zagłębia czy górniczych spraw. Ignacy, szukając tekstów, nastawiał się głównie na kwestie społeczne, które wcześniej zawsze poruszaliśmy, ale nie była to główna idea kolejnych albumów. Chcieliśmy się trochę odciąć się od polityki, od nazywania faszystów faszystami czy krytykowania ekstremalnych nurtów politycznych. Chcieliśmy się skupić na tym, czym żyli ludzie „tu i teraz”. To jest główna oś. A jednocześnie przez cały czas sięgamy po teksty z okresu między wojennego. Natomiast muzycznie wracam do słuchania prostych, ładnych, melodyjnych piosenek. Chciałem, żeby ta płyta była dość piosenkowa i dość… ładna. Jeżeli chodzi o brzmieniową stronę albumu, to podczas miksów słuchaliśmy Gang of Four. Chodziło nam o to, by płyta brzmiała bardzo „eightisowo”, zimnofalowo i chłodno.
To numer, który zrobiliśmy jako ostatni. Jak zobaczyliśmy tę krótką fraszkę, to stwierdziliśmy, że będzie idealnym podsumowaniem płyty. Jednocześnie w kontekście afery wokół Kościoła, Jana Pawła II, pedofilii czy zaangażowania hierarchów w politykę, utwór ten idealnie wpasowuje się w bieżący nastrój. Pokazuje też, że problem nie zaczął się dziś, lecz przerabialiśmy go już przed 90 laty.
Osobiście mam problem ze słowem „patriota”, choć bardzo bym nie chciał. W ostatnich latach słowo to się zużyło, kojarzy się raczej z przemocowym podejściem do dumy narodowej
Za skróceniem tytułu nie stała żadna idea, pojedyncze słowo po prostu lepiej nam brzmiało. Ale osobiście mam problem ze słowem „patriota”, choć bardzo bym nie chciał. W ostatnich latach słowo to się zużyło, zostało zawłaszczone przez prawą stronę i kojarzy się raczej z przemocowym podejściem do dumy narodowej. Kojarzy mi się więc bardzo, bardzo źle.
Założeniem naszego zespołu było opowiadanie o historii nie z perspektywy wielkich przywódców, sławnych bitew czy spektakularnych wydarzeń dziejowych, lecz z perspektywy zwykłych ludzi. Na szczęście okres międzywojenny obfituje w źródła i materiały, jest jeszcze trochę żyjących świadków pamiętających tamte realia, dzięki czemu możemy śpiewać o nim nie tylko z punktu widzenia Marszałka, ułanów i Cudu nad Wisłą, lecz tych najmniejszych, o których się zawsze zapomina. Wpisujemy się w szerszy trend związany z odkrywaniem i pisaniem historii trochę na nowo. Mam tu na myśli takie książki jak „Ludowa historia Stanów Zjednoczonych” czy „Ludowa historia Polski”. To jest też nasze doświadczenie. Ja pochodzę z robotniczej części Polski, z Tomaszowa Mazowieckiego. Moimi przodkami są robotnicy Zakładów Włókien Chemicznych „Wistom” – jak zresztą większości ludzi z mojego miasta. Właściwie nie mamy za bardzo czym się szczycić. W rodzinie mam tylko jedną żołnierską historię – jakiegoś pradziadka, który odprowadzał Mościckiego i Rydza-Śmigłego na granicę z Rumunią w 1939 r. Tyle że jak oni uciekli, to chłop został jak ten Himilsbach z angielskim. Zdjął mundur, by po drodze nie trafić do niewoli i wrócił do swojego miasta, Tomaszowa Mazowieckiego. Tak się skończyła jego historia wojskowa, po której pamiątką są tylko guziki od munduru. Mając takie doświadczenia, stwierdziliśmy, że fajnie byłoby opowiedzieć historie, które się dzieją poza Warszawą. Jesteśmy dużym krajem i większość ludzi nie miała styczności z wielką historią, która działa się gdzieś tam w stolicy, lecz z historią, o której opowiadamy w Hańbie!
To tekst, który odkryliśmy dość późno. Jak go przeczytałem, strasznie przeraziło mnie, że temat aborcji właściwie stoi w miejscu. Chcąc skupić się na płycie na sprawach społecznych, wiedzieliśmy, że nie możemy go pominąć. Tyle że poza jakimiś manifestami czy felietonami Boya-Żeleńskiego...
...tak. Nie wiedzieliśmy, że ten temat pojawiał się w bardziej literackiej, wierszowanej formie. Jak wpadliśmy na wiersz „CJANKALI”, to uznaliśmy, że musi się znaleźć na płycie, zwłaszcza że może być śpiewany dzisiaj tak, jakby był napisany współcześnie. A jeszcze przewija się w nim więzienie – coś, co również obecnie marzy się części elit politycznych. Źle się dzieje po prostu.
Rzeczywiście, nie było jakichś wielkich wydarzeń państwowych. Zagraliśmy na wernisażu wystawy w warszawskim Domu Spotkań z Historią, gdzie wystawiono dwa obrazy, które zobaczył Narutowicz tuż przed tym, jak został zastrzelony. Być może jest zbyt kontrowersyjną postacią dla obecnej sceny politycznej, a jego śmierć zbyt niewygodnym faktem dla dzisiejszej polityki historycznej, uprawianej pod kątem ideologicznym. To pokazuje też, że współczesna edukacja historyczna ma niewiele wspólnego z edukacją, a więcej z walką polityczną.
Wydaje mi się, że tak. Mamy też miłe sygnały od potomków samych autorów. Córka Józefa Wittlina, autora wierszy „Milczę” i w „W tramwaju”, trafiła na nasze piosenki i napisała do nas e-maila z Hiszpanii, do której wyemigrowała. Była wzruszona, że wykorzystaliśmy twórczość jej ojca. Za wyszukiwanie tekstów odpowiada u nas Ignacy. Lucjan Szenwald czy Edward Szymański byli mi zupełnie nieznani. A okazuje się, że to świetni poeci, nie tylko ze względu na to, co piszą, lecz także warsztat. Językowo nie odstają od Tuwima, Brzechwy czy Broniewskiego. Widzimy renesans zainteresowania Ginczanką, której utwory też wykorzystaliśmy na minialbumie „1939”. Pojawiła się sztuka teatralna i książka na jej temat. Nie chcę powiedzieć, że to dzięki nam, ale jesteśmy dumni, że mamy jakiś udział w ponownym zainteresowaniu tą poetką i jej twórczością. Teksty, które odkopujemy dla Hańby!, zaczynają później żyć. Przykładem jest choćby utwór „Narodowcy” Tadeusza Hollendra, który był przypominany w mainstreamowych mediach przy okazji zamieszek na Marszach Niepodległości.
Podczas ostatniej trasy na nasze koncerty zaczęło przychodzić sporo młodych ludzi w wieku 15, 16 czy 17 lat. Niektórzy zjawiali się nawet z rodzicami. To bardzo miłe, że z wielką pasją i energią charakterystyczną dla tego wieku opowiadają o naszych tekstach i o historii. Mam wrażenie, że stajemy się trochę edukatorami. Ludzie nas znajdują i potem dzięki nam szukają dalej. Występuje sprzężenie zwrotne. Oni nas też inspirują, gdy opowiadają nam o ciekawych rzeczach, które gdzieś odkryli. Ostatnio dostaliśmy płytę winylową, na której Władysław Broniewski czyta swoje wiersze, a niektóre nawet śpiewa. Trochę byliśmy smutni, że tak późno to dostaliśmy, bo moglibyśmy je wykorzystać, np. wmontowując nagranie do któregoś intro. Ale może pomyślimy, by wykorzystać je na koncertach.
Nie mieliśmy. Bardzo lubię projekt Maseckiego, ale wydaje mi się, że jesteśmy z totalnie innych światów. Trochę jak z Warszawską Orkiestrą Sentymentalną, która zaczynała grać w podobnym okresie co my. Z tym że oni opowiadali o tym międzywojniu ładnym, arystokratycznym, a my o biedocie. Udało nam się wspólnie zagrać w jednym z warszawskich domów kultury z okazji obchodów 11 listopada. I muszę powiedzieć, że był ogromny zgrzyt, bo starsze osoby, które przyszły na Orkiestrę, zatykały uszy i opuszczały salę, nie mogąc znieść tego, co się działo na scenie. Fajny był ten kontrast, lubię projekty oparte na łączeniu przeciwieństw. W sumie było to pozytywne doświadczenie. Niech starsi ludzie posłuchają też czegoś innego.
Przyjęliśmy, że działamy według kalendarza sprzed 80 lat. To znaczy, że zaczęliśmy grać w 1933 r., pierwszą płytę wydaliśmy w 1935 r., następną w 1937 r. Płyta „1939” opowiadała o wydarzeniach sprzed wybuchu II wojny światowej, a później na płycie „Nikt nam nie zrobił nic, czyli opowieść o tym, jak Polska w roku 1940 wespół z Anglią i Francją rozgromiła Rzeszę Niemiecką i stała się hegemonem Europy Środkowej” poszliśmy w historię alternatywną. Zwracaliśmy uwagę, by teksty odpowiadały czasom, w których Hańba! obecnie przebywa. A nie wszystkie udało nam się wykorzystać w odpowiednim momencie. Teraz ogłosiliśmy, że kończymy z chronologią. Stwierdziliśmy, że nie ma sensu dłużej udawać, że żyjemy w „wielkiej Polsce”. Doszliśmy do ściany, nie chcemy iść dalej w historię alternatywną ani w wojnę. Wracamy do lat 30., bo nadal mamy sporo pomysłów na płyty, które – jak ta najnowsza – będą bardziej tematyczne. Wracając do wypalenia, to praca nad nowym albumem wiązała się z dużą zmianą w zespole – odszedł nasz perkusista i wokalista Adam Sobolewski, który razem ze mną wymyślił koncept hańbowego wehikułu czasu.
O tak, jest autorem piosenki „Narutowicz”, jednej z naszych najbardziej znanych. To była bardzo ważna ideowa i twórcza osoba, a także jeden z motorów napędowych zespołu. Niestety, poczuł duże wypalenie i zmęczenie, głównie występami scenicznymi. Ogłosił, że nie ma już siły dłużej ciągnąć tego wózka. Stanęliśmy na rozdrożu, nie wiedzieliśmy, czy kontynuować i szukać nowego muzyka. Ja, szczerze mówiąc, mało w to wierzyłem. Ale trafił do nas Antoni Skwarło, czyli Sebastian Kaszyca, krakowski muzyk, wcześniej w bardziej rockandrolowych i elektronicznych projektach. Świetnie się dopasował do zespołu i mając świeże, inne spojrzenie na nasz folk, wprowadził nową energię. A że z wykształcenia jest akordeonistą, wprowadza też dużo nowych pomysłów. Dla mnie płyta z nowym członkiem Hańby! była więc też zakończeniem kryzysu. Wewnętrznie czujemy energię i ten początek czegoś nowego daje nam kopa do działania i wspólnego grania.
Jeżeli chodzi o alternatywną scenę koncertową, to jest źle – i tego nie ukrywamy. Stawki za koncerty zostały mniej więcej te same, a przez inflację koszty życia poszły mocno do góry. Scena muzyczna też nie do końca odżyła po pandemii, bo część klubów się zamknęła, przetrwały duże, które żądają ogromnych prowizji. Dla nas to czasami średnio opłacalne. Wsparcie od państwa również jest dużo mniejsze, np. organizatorzy festiwali dostają niższe dotacje albo wcale. 15 kwietnia zagraliśmy ostatni koncert w Krakowie, w czerwcu mamy jeszcze jeden we Wrocławiu, a trasę promocyjną zagramy dopiero jesienią. Przez wakacje zagramy na trzech festiwalach na Słowacji i sześciu w Niemczech. W lipcu jedziemy do Kanady na trzy festiwale i małą trasę klubową. Tak więc gramy kilkanaście koncertów, ale prawie wszystkie za granicą. I nie dlatego, że nie chcemy grać nad Wisłą. Wręcz przeciwnie, jesteśmy w dobrej formie i chcemy ruszyć, tylko sytuacja w branży jest ciężka. Ale nie położymy się i nie będziemy lamentować. Wpadliśmy na pomysł akustycznej trasy, takiego powrotu do korzeni. Graliśmy w czteroosobowym składzie, bez żadnego nagłośnienia oprócz mikrofonu na wokal, w różnych, niekoncertowych miejscach. Pojechaliśmy samochodem bez scenografii, oświetlenia, dymiarki, realizatora i większej liczby instrumentów. Cofnęliśmy się do czasów, w których zaczynaliśmy, ale wyszło fajnie.
Udało się przez chwilę na krótko przed pandemią. COVID-19, wojna i wiele innych czynników to zmieniły. Niestety, jak jest kryzys, to okazuje się, że najbogatsi jeszcze bardziej się bogacą i umacniają swoją pozycję, jak się dzieje w branży muzycznej. Wielkie agencje bookingowo-koncertowe zarabiają ogromne miliony, bo bilety na koncerty są teraz horrendalnie drogie, a jednocześnie nisza alternatywna taka jak nasza dostaje po dupie.
Odczuwamy superwsparcie. Ludzie już kupują nasz nowy album w przedsprzedaży, kupują płyty na koncertach, mimo że wcześniej zapłacili za bilety, które są dziś strasznie drogie. To niesamowicie miłe i budujące. Sprawia, że dalej chce się nam ciągnąć ten hańbowy wózek i jakoś przetrwać. ©℗
Scena muzyczna nie do końca odżyła po pandemii, bo część klubów się zamknęła, przetrwały duże, które żądają ogromnych prowizji