Niech nikt nam nie mówi, jak mamy myśleć. I my też nikomu tego nie mówmy
Zrobię, co mogę.
Mniej więcej rok temu otworzyliśmy w jednym ze szpitali specjalny oddział zamknięty, który leczy chorych na niedobory polskości i patriotyzmu. Każdy Polak i nie-Polak może się zgłosić i poddać naszej sprawdzonej terapii. Najpierw przeprowadzimy badania u pacjenta, sprawdzając, co z tym patriotyzmem jest nie tak. Postawimy diagnozę i zaordynujemy leczenie. Wypuszczamy ludzi, którzy na pewno będą kibicować polskim sportowcom... No dobrze, pożartowaliśmy. A zupełnie poważnie dodam – jako zagorzały fan piłki nożnej – że jak przyjdzie nam kiedyś we dwóch obejrzeć mecz, to wstanę podczas hymnu i będę go śpiewał razem z Biało-Czerwonymi na boisku.
(śmiech) Nie, nie. Jak można nie kibicować? Tego nigdy nie zrozumiem. Są oczywiście przypadki nieuleczalne, tak jak pan, ale nic na to nie poradzimy. Medycyna bywa czasami bezradna.
Mamy w zaprzyjaźnionym gronie klub kibica i oglądamy wspólnie mecze piłkarskiej reprezentacji. Razem z moim bratem zawsze wstajemy podczas hymnu i śpiewamy „Mazurka Dąbrowskiego”. Na poważnie, bez żadnej „beki”, choć i bez przesady. Odczuwamy taką naturalną potrzebę. Ale nie mamy problemu z tym, że nie wszyscy z naszych przyjaciół wstają i śpiewają. Niektórzy patrzą na nas z pobłażliwym uśmieszkiem. Ich prawo. Ale jako gospodarz nigdy nie odważyłbym się rzucić do zaproszonego kolegi: „Ej, no weź, jest hymn polski, a ty pijesz browar?”.
Ja nie mam przesytu bycia Polakiem i patriotą. I nie wstydzę się słowa „patriotyzm”. Nie chcę stosować upraszczającego podziału na „my” i „oni”. Nie. Bycie Polakiem jest ważną częścią mojego życia. Trawestując słowa Andrzeja Wajdy: „Mówię po polsku, myślę po polsku i czuję po polsku.” Chociaż przez cały czas zadaję sobie pytanie, co to znaczy dzisiaj Polska? Czy to „Mazurek Dąbrowskiego”, biało-czerwona flaga, Konstytucja 3 maja, marsze niepodległości? Co to dzisiaj znaczy?
Staram się być możliwie najdalej od polityki, ale i od tych wszystkich – proszę wybaczyć – medialnych nagłówków, które podgrzewają nastroje. Mam swoją Polskę, którą kocham i do której jestem przywiązany. Moją Polską jest dom na wsi, moja rodzina – żona, dwóch synów i psiak Bazyli, przecudowny jack russell terier. A także Puszcza Chojnowska, którą widzę za domem, i pobliski cmentarz, gdzie leżą pochowani moi rodzice. Musieliśmy z żoną dobudować pięterko nad ich grobem, bo jak powiedział opiekujący się cmentarzem pan Karol: „Panie Areczku, musi pan sobie tu pięterko wybudować, bo chyba ksiądz za panem nie przepada i pan tutaj kwatery nie dostanie”. Faktycznie, ksiądz podyktował zaporową cenę.
Też, to prawda. Zostałem wychowany w katolickiej rodzinie. Moja mama była osobą bardzo wierzącą, choć pod koniec życia utraciła wiarę w samą instytucję kościelną. Zawsze szanowałem jej potrzebę wiary, obcowania z absolutem. Chciała mieć coś więcej niż ten realny, doczesny byt. Oczekiwała spotkania z czymś lub kimś, kto będzie na nią czekał po tamtej stronie.
Po filmie „Wołyń” nastąpiła we mnie metamorfoza. Jest tam taka scena, w której Maciej Skiba jako najstarsza męska ręka rodu zapisuje na wieku drewnianej skrzyni najważniejsze wydarzenia z życia rodziny. Dostałem od brata taką skrzynię. Zacząłem zapisywać. Do tamtej pory nie interesowało mnie szukanie rodzinnych korzeni. To się zmieniło. Okazało się, że cała moja rodzina podróżowała – pozwól na metaforę – pociągiem repatriantów. Dziadkowie od strony taty wsiedli do takiego pociągu pod Lwowem w 1944 r., uciekając przez Ukraińcami. To już nie była rzeź, ale robiło się niebezpiecznie, więc uciekali na bosaka i bydlęcym wagonem dotarli do Krosna, stamtąd do Gliwic, gdzie na świat przyszli moi rodzice. I oni też w połowie lat 60. wsiedli do pociągu i pojechali za pracą na Opolszczyznę. Tam się urodziłem i tam złapałem swój pociąg na studia do Wrocławia, później kolejny do Warszawy, z której wyniosłem się na wieś. Do czego zmierzam? „Wołyń” pozwolił mi zrozumieć, że nasz pociąg repatriantów dojechał już do stacji końcowej. Dalej nie pojedziemy, a ostatnim przystankiem jest cmentarz w Konstancinie. Mieszkam w okolicy z żoną i synami, tu przeniósł się mój brat, tu pomogłem przeprowadzić się mamie, która zmarła dwa lata temu, a po „Wołyniu” tutaj sprowadziliśmy prochy ojca. Dotarło do mnie, że aby zostać prawdziwym mężczyzną, nie wystarczy zbudować dom, spłodzić syna i posadzić drzewo. Trzeba jeszcze mieć swoje miejsce na cmentarzu. I tak sobie wyobraziłem, że nad tym cmentarzem widnieje napis „Zmartwychwstaniemy” – jak tytuł jednej z płyt Dr Misio. I że leżą na nim różni ludzie, niezależnie od wyznania – nie tylko katolicy, także prawosławni, Żydzi, muzułmanie, ateiści czy agnostycy, którym wtedy byłem. I wszyscy zadają sobie to samo pytanie: co jest po drugiej stronie.
Aby zostać prawdziwym mężczyzną, nie wystarczy zbudować dom, spłodzić syna i posadzić drzewo. Trzeba jeszcze mieć swoje miejsce na cmentarzu
Wie pan, czyje zdjęcie wisi u mnie w domu na lodówce? Władysława Bartoszewskiego. To pocztówka z autografem i trzema słowami: „Warto być przyzwoitym”. Bartoszewski mawiał: „Warto być uczciwym, choć nie zawsze się to opłaca. Opłaca się być nieuczciwym, ale nie warto”. Nie mam problemu z tym, że u sąsiadów na lodówce będzie wisiał święty obrazek z cytatem: „Nie czyń drugiemu, co tobie niemiłe”. Bo osoba, która to powiedziała może być dla kogoś autorytetem, wektorem, kimś, kto daje nadzieję i światło. I to jest mojego sąsiada święte prawo.
Nie sądzę. Z mojego punktu widzenia to nie jest redefinicja, tylko medialne podgrzewanie tematu. Wiem, że Ekke Overbeek wydał nową książkę („Maxima Culpa. Jan Paweł II wiedział” – red.), ale przecież 10 lat temu napisał „Lękajcie się” o ofiarach pedofilii w polskim Kościele. A gdyby sięgnąć dalej wstecz – na początku lat 90. piosenkarka Sinead O’Connor przedarła przed kamerą zdjęcie papieża, co zrujnowało jej karierę. Oglądałem filmy braci Sekielskich, grałem w „Klerze” u Wojtka Smarzowskiego, razem nakręciliśmy teledysk do piosenki „Pismo”, z powodu którego usunięto Dr Misio z festiwalu w Opolu, bo w klipie do piosenki wystąpiliśmy w sutannach – więc już to wszystko przerabiałem. Mam wrażenie, że grzechy Kościoła zostały nazwane po imieniu. Kiedy dziś słyszę, że Jan Paweł II świadomie zamiatał pod dywan problem z pedofilią, nie jestem wstrząśnięty, bo słyszałem o tym kilkanaście lat temu. Pamiętam wywiad z Dorotą Wodecką, którego udzieliłem dziewięć lat temu. Powiedziałem, że mam problem z pomnikami papieskimi w kontekście zamiatania przez niego pod dywan kościelnej pedofilii. Przy autoryzacji zatrzymałem się nad tym akapitem. To był wówczas temat tabu. Poprosiłem żonę o radę, co zrobić – zostawić, usunąć, czy ta informacją się komuś przyda. „Mówisz prawdę? Wierzysz w to?” – zapytała. „No tak” – odparłem. „W takim razie zostaw”. Zostawiłem. I ruszyła lawina. Nie chcę robić z siebie męczennika, ale ilość nienawiści, która spotkała mnie i moją rodzinę, była szokująca. Pojawiały się groźby w stylu: „Panie Jakubik, niech pan uważa, bo jak pana spotkam na ulicy, to panu głowę utnę”. A ze śmiesznych rzeczy – bo tamto nie było śmieszne – pamiętam, jak moi nastoletni wówczas synowie wrócili ze szkoły i zawołali od drzwi: „Tato, mamo, wiecie, jak się naprawdę nazywamy?”. Nie rozumiałem, o co chodzi. „Nie nazywamy się Jakubik, tylko Goldstein. Ty tato jesteś Aaron Goldstein, a mama to Salcia Goldstein”. I pokazali jakiś prawicowy portal, gdzie zostaliśmy wpisani na listę niebezpiecznych Żydów w Polsce. Wyciągnięto fakt, że przez jeden sezon pracowaliśmy z żoną w Operetce Warszawskiej (w 1994 r. zmieniła nazwę na Teatr Muzyczny ROMA – red.) – budynek należał wówczas zresztą do warszawskiej kurii, a dyrektorem był wtedy Jan Szurmiej, Polak żydowskiego pochodzenia. Należymy więc do jednej kliki.
Mam je przerobione. Nie grzeje mnie temat Jana Pawła II. Przez cały czas do znudzenia powtarzam: rozmawiajmy o ofiarach przemocy w Kościele, które nie mają głosu. Bo to są tysiące indywidualnych tragedii. Dopóki nie zostaną otwarte diecezjalne archiwa i nie powstanie niezależna od polityków komisja, możemy sobie dywagować i emocjonować się pojedynczymi przypadkami. Tu potrzeba systemowego załatwienia sprawy. A jak mnie ktoś zapyta, czy burzyć pomniki, odpowiem: nie. Nic nie jest czarno-białe. Każdy człowiek to mieszkanka dobra ze złem. I Jan Paweł II nie był w tym względzie wyjątkiem.
Dla części osób po drugiej stronie stołu pewnie tak właśnie jest. Dla ludzi z drugiej bańki świato poglądowej jestem natomiast totalną konserwą. Śmieją się ze mnie albo są mocno zaskoczeni, kiedy opowiadam o rozmowach z synami na temat edukacji. Bo jako ojcu zależy mi, żeby nie wyjechali na studia za granicę, żeby nie myśleli, że znajdą lukratywną pracę na Wyspach czy w jakimkolwiek innym kraju na zachodzie Europy. Marzy mi się, aby ich talent i ciężka praca owocowały w naszym kraju. Jestem zdania, że jeśli ktoś zdobył wykształcenie w Polsce, to powinien je tutaj odpracować. To jego obowiązek. Albo niech oddaje państwu pieniądze za edukację, ponieważ ono w niego zainwestowało.
Najlepszym przykładem tej dwubiegunowości był Dr Misio. Przez kilkanaście lat stanowiliśmy patch work, Polskę w pigułce. Każdy z nas miał inny światopogląd. Uczyliśmy się bycia razem, rozmawiania ze sobą. Historia wspomnianego teledysku „Pismo” jest tego najlepszym przykładem, bo połowa zespołu odmówiła wzięcia udziału w klipie. Jeden z muzyków był ojcem przyszłego księdza i ja jako tata też miałbym zgryz w takiej sytuacji i pewnie nie chciałbym robić synowi problemów w seminarium. Ale postawa reszty kolegów była dla mnie absolutnym szokiem, czymś nie do przyjęcia. Przecież w tym teledysku, w tej piosence nie było nic zdrożnego, nie mówiliśmy nieprawdy. Jak mogli zostawić mnie samego? Chciałem rozwiązać zespół. Na szczęście przyszła refleksja. Musiałem zrozumieć, że nie mogę się stawiać w roli wszechwiedzącego mentora. Inni nie muszą myśleć tak samo jak ja. Że to ja muszę się zmienić i zostawić kolegom z zespołu przestrzeń dla ich poglądów. Mieli prawo odmówić udziału w tym przedsięwzięciu. Upłynęło trochę czasu, zanim do mnie dotarło, że próbuję coś na nich siłą wymusić, wsadzić w swoje buty, zamiast uszanować to, że chcą chodzić we własnych. Próbowałem ograniczać im wolność. Dlatego – jeśli rozmawiamy o polityce w kontekście patriotyzmu – nikt nie powinien nam mówić, jak mamy żyć ani na siłę zmieniać nam światopoglądu. A rządzący niech się zajmą gospodarką i walką z inflacją.
Właśnie. „Nie wierzę politykom” – śpiewał Tomek Lipiński. Jak to jest przez cały czas boleśnie aktualne. Natomiast każdy z nas ma niezbywalne prawo do głosowania i wybierania kogo chce. Udział w wyborach uznaję za obywatelski obowiązek. Przyjdź, zagłosuj, wrzuć do urny choćby pustą kartkę, ale zdecyduj, bo to właśnie przejaw patriotyzmu. Pojawiasz się – głosujesz. Nie pojawiasz – płacisz grzywnę. Tak powinno być. Żeby nikt nie miał później pretensji, jak to mu się źle w Polsce żyje. Słuchanie tych nieustannych narzekań z ust ludzi, którzy nie idą na wybory, jest nie do wytrzymania.
Prawda? A Małysz i telemark? Mamy się czym pochwalić. (śmiech) Kręcenie teledysku było przednią zabawą. Pomysłem reżysera Piotrka Domalewskiego było umieszczenie akcji klipu w wariatkowie, a w pacjentów wcielili się fani Dr Misio z całej Polski. Całość poprzedził casting na Facebooku – wybieraliśmy osoby o twarzach pasujących do archetypu Polaka. Ktoś zagrał księdza biskupa, ktoś inny kibica, husarza, polityka czy rycerza spod Grunwaldu. Lajkonika zagrał fan, który wziął udział we wszystkich klipach Dr Misio! A było ich trochę. Wszyscy zagrali za darmo. Jestem im bardzo wdzięczny za pomoc.
Piosenka „Chory na Polskę” wzięła się z tego, że Wojtek Wojda z kapeli Farben Lehre, zapytał, czy nagralibyśmy jakiś cover z okazji 35-lecia ich zespołu. Mam problem z coverami, nie lubię się z nimi mierzyć. Oryginał to oryginał, my robimy swoje rzeczy. Ale Wojtek był uparty. Szukałem więc tekstu Farben Lehre, który dotykałby jakiejś mojej czułej struny. Padło na „Chorobę polską”. Do tego tekstu, który trochę pociachałem, biorąc z oryginału samą esencję, napisałem z Olafem Deriglasoffem nową muzykę. Piosenka Wojtkowi bardzo się spodobała i zgłosiliśmy ją razem do ZAIKS-u.
(śmiech) Wszystkie te rzeczy są w klipie do „Chorego na Polskę”. Kuba Wojewódzki widział zresztą jako jeden z pierwszych gotowy teledysk i napisał po obejrzeniu z właściwym sobie humorem: „Ty już nie jesteś Polakiem”. Niczego i nikogo nie oceniajmy. Każdy ma swoją definicję patriotyzmu i warto to uszanować; niczego nie wmawiać, nie narzucać. Zostawmy ludziom tę odrobinę wolności i dajmy żyć w Polsce, którą sami sobie wymarzyli, nawet jeśli ta Polska jest niezgodna z naszymi wyobrażeniami. Niech każdy zachowa prawo do bycia Polakiem.
Tak jest. Niech nikt nam nie mówi, jak mamy myśleć. I my też nikomu tego nie mówmy. ©℗
Jestem zdania, że jeśli ktoś zdobył wykształcenie w Polsce, to powinien je tutaj odpracować. To jego obowiązek. Albo niech oddaje państwu pieniądze za edukację, ponieważ ono w niego zainwestowało