Piosenki nafaszerowane niecenzuralnymi słowami przydarzały się wielu artystom. I w większości nie trafiały na anteny mediów publicznych, co niektórym z nich nie przeszkodziło zostać legendą.

W ostatni weekend lutego widzowie Telewizji Polskiej oraz jurorzy wybierali piosenkę, która będzie reprezentowała nasz kraj podczas tegorocznego festiwalu Eurowizji w Wielkiej Brytanii. Do eliminacji zgłoszono dziesięć utworów, ale jeden z nich wywołał oburzenie wśród członków rady programowej TVP. Poszło o piosenkę „Booty” autorstwa Ahleny, czyli Magdaleny Pawłowskiej. 25-letnia raperka napisała anglojęzyczny tekst, który nie uszedł uwadze pracownikom TVP. Podczas posiedzenia rady programowej zaprotestował przeciw jego obecności wśród piosenek kandydatek Janusz Daszczyński. Były prezes telewizji publicznej pisał później w mediach społecznościowych o skandalu – jak można dopuścić do preselekcji na Eurowizję tak obsceniczną piosenkę. Przetłumaczył tekst i okazało się, że najczęściej pojawiającym się tam słowem jest „dupa”, i to występująca w różnych kontekstach. Zdaniem Daszczyńskiego promowanie takich treści nie przystoi publicznemu nadawcy.

Rada debatowała, co z tym fantem zrobić. Nakłonić artystkę do zmiany tekstu? Usunąć utwór z preselekcji i zastąpić piosenką z listy rezerwowej? Ostatecznie „Booty” zostało dopuszczone do startu w eliminacjach, ale niesmak pozostał.

Zwrotki i refreny nafaszerowane przekleństwami przydarzały się wielu artystom. Wskazywano nawet rekordzistów w tej dyscyplinie. Za najbardziej wulgarną piosenkę uznaje się „Real Nigga Roll Call” amerykańskiego zespołu Lil Jon & The East Side Boyz. Naliczono w niej 295 słów niecenzuralnych. Ktoś powie, że to hip hop, a ten gatunek muzyki rządzi się swoimi prawami, bo akurat raperzy (a więc i Ahlena) z premedytacją stosują mało wyszukane środki wyrazu i chętnie się z takim stylem obnoszą. Ktoś inny stwierdzi: zgoda, ale nie w publicznych mediach, które swoją misję postrzegają w sztywnych ramach poprawności politycznej.

Marchewkowe pole nadużyć

Tyle że nawet w dystyngowanym Kabarecie Starszych Panów niekwestionowana pierwsza dama komedii Irena Kwiatkowska wyśpiewywała (z dużym wdziękiem) inkryminowane słówko. W piosence „Shimmy «Szuja»” pada: „Gdy życie zdarło z faceta już maskę / Gdy mu fasada rozpada się z trzaskiem / Gdy zza niej wyjrzy, jak dupa z pokrzywy pysk zły i obrzydliwy (…)”. Później – w programie „Zimy żal” w reżyserii Magdy Umer – tekst śpiewany już przez Ewę Dałkowską wygładzono i „dupę” zamieniono na „małpę”, ale wyszło niezbyt przekonująco, choć cenzuralnie. Bo kto widział małpę w pokrzywach?

Ale autocenzura w przypadku piosenek jest zrozumiała. Bo przecież nagrywa się z myślą o promocji w mediach. Kiedy nie było dalekiego od językowej łagodności internetu, pozostawało radio. A w rozgłośniach – czy to publicznych, czy komercyjnych – nierzadko stawiano tamę piosenkom, które wyrażały się zbyt bezpośrednio. Dlatego wokalista Perfectu Grzegorz Markowski, rejestrując w studiu Polskich Nagrań „Wieczorny przegląd myśli”, robił pauzę w momencie: „Co mi wolno, czego nie / Jak żyć, by nie ____ się”. I pewnie dlatego Andrzej Mogielnicki w numerze „Du” dla Lady Pank pisał o „wielkiej gołej de”. Bo kiedy w „Siódmym niebie nienawiści” wyraził się wprost, konstatując, że dookoła same „k…y i złodzieje”, stacje radiowe, nadając ten utwór na antenie, zagłuszały kłopotliwy fragment.

W tym miejscu pojawiało się pikanie – potwierdza Janusz Panasewicz, wokalista Lady Pank. – To było zaklinanie rzeczywistości. Przecież ludzie używali tego zwrotu, mówili w ten sposób między sobą na ulicy, sam słyszałem. Śpiewałem więc ten fragment na koncertach w oryginalne i bez obciachu.

Lady Pank ma w kolekcji więcej piosenek, w których można usłyszeć zakazane słowa. Koncertową tradycją stało się, że gdy w „Marchewkowym polu” nadchodzi „ten moment”, zespół przestaje grać, a wokalista śpiewać, natomiast zgromadzeni pod sceną fani intonują tubalnie: „Rosnę sobie / Dołem głowa, górą nać / Kto mi powie / Ożeż k…a twoja mać (zamiast: „co się jeszcze może stać”)”. Pytam, skąd się to wzięło, skoro pierwotnie w tekście tego nie było. – Dawno, dawno temu albo Janek (Borysewicz – red.), albo ja, ale chyba jednak ja rzuciłem ze sceny taki zwrot na koncercie i ludzie momentalnie podłapali. To oczywisty i stały punkt programu, chociaż kto by się spodziewał. Przecież piosenka jest miła i przyjemna – śmieje się Panasewicz.

Trzy lata temu wybuchł skandal wokół innej piosenki Lady Pank. Poniewczasie, bo rzecz dotyczy utworu „Na co komu dziś” – przeboju z pierwszej połowy lat 90. Temat objawił się niespodziewanie za sprawą publikacji artykułu w „Wysokich Obcasach”. Poszło o „namiętną, bardzo nieletnią”, na którą zdradzał chęć piosenkowy narrator. Któryś z czytelników zastanawiał się, ile lat mogła mieć ta dziewczyna i czy to aby nie zakrawa na pedofilię. Padło też zawoalowane oskarżenie o rasizm, bo występujący w piosence Japończyk nazwany został „żółtkiem”, a ta nieletnia – „czekoladą”. „Miejmy nadzieję, że autor tekstu od tamtego czasu rozwinął się zarówno kulturowo, jak i literacko” – napisał czytelnik.

Poproszony o komentarz Bogdan Olewicz, który napisał słowa do tej piosenki, tylko macha ręką. – Rock nad roll rządzi się swoimi prawami. Rockmanom w piosence wolno więcej. I tyle w tym temacie – ucina Olewicz.

Kiedy 30 lat temu Bogdan napisał te słowa, mieliśmy świadomość, że tkwi w tym drugie dno, ale to był dowcip, niuans językowy. Nikomu nie przyszło do głowy, aby rozkładać utwór na czynniki pierwsze i analizować albo się z niego tłumaczyć. Jestem szczerze zdziwiony wałkowaniem po latach tego tematu. Ten niby kontrowersyjny fragment nie mówi nic o autorze, wokaliście czy piosence. Mówi za to wiele o dzisiejszym społeczeństwie – komentuje Panasewicz.

Beksa wyklina raperów

Kiedy Artur Rojek pożegnał się z zespołem Myslovitz, na pierwszej solowej płycie „Składam się z ciągłych powtórzeń” uwolnił się nie tylko od byłych kolegów z zespołu, lecz także od językowych konwenansów. W przebojowej piosence „Beksa” padają znamienne słowa: „Już nie wytrzymuję tempa, wszystko, k…a, skręca”. Od tej strony Rojek nie był znany. Wyglądał raczej na kulturalnego i dobrze ułożonego chłopaka ze Śląska, który nie używa nieparlamentarnych słów, a do tego publicznie. – Lubię robić wiele rzeczy, o które ludzie mnie nie podejrzewają. Tylko się tym nie chwalę. Tym razem jednak postanowiłem się przełamać, odblokować. Myślę, że jeszcze wiele takich wyzwań przede mną – mówił Rojek w rozmowie z DGP, kiedy pytałem go o przekraczanie granic językowych.

Co do wersu z „Beksy” nie wiadomo, kto odpowiada za tę „k…ę”. Producent albumu Bartosz Dziedzic namawiał Artura do większej otwartości. Żeby wylazł ze skorupy, przestał być taki wycofany i przyjął postawę cwaniaka „hop, do przodu”. Bo ludzie mają dosyć słuchania piosenek o nieudacznikach, którym „znowu w życiu nie wyszło”. Co innego zapłakać z bezsilności – trudne chwile przytrafiają się każdemu. Tak jak każdemu zdarza się przekląć, niekoniecznie pod nosem. Rojek wziął te słowa do serca i uraczył odbiorców grubym słowem. Dziedzic jest w stanie wziąć za to winę na siebie. No, część winy. – Miałem niewielki wpływ na tekst. Podrzuciłem Arturowi zwrot: „Wszystko, k…a, skręca”. No, chyba bez tej „k…y”, bo ona mogła wyjść od niego. Ja się podpisuję pod słowami: „Wszystko skręca” – precyzuje Dziedzic.

Na kolejnej płycie – „Kundel” – w piosence „A miało być jak we śnie” Rojek też nie zawsze gryzie się w język. Śpiewa przykładowo o „ch…ym hip hopie”.

Ta piosenka jest o wiele poważniejsza niż to jedno zdanie. Kiedy rejestrowaliśmy ją z producentem albumu, dużo rozmawialiśmy na temat współczesnego hip hopu. Stąd ta fraza. Wśród wartościowych kawałków jest także wiele niedobrych produkcji. One są naprawdę złe, jednak utrzymują się na rynku dzięki ogromnej popularności gatunku. To właśnie chciałem dać do zrozumienia w tej piosence – przekonywał mnie Rojek.

Pod tekstem figuruje dwóch autorów: raper Taco Hemingway oraz Radek Łukasiewicz, znany z zespołów Pustki i Bisz/Radex oraz z tekstów pisanych m.in. dla Moniki Brodki i właśnie Rojka. Po dłuższym dochodzeniu okazuje się, że nie napisał tego Taco, bo on dodał tylko swój rapowany fragment, którego w wersji płytowej nie ma. Nie ma też stuprocentowej pewności, że „ch…y hip hop” to zwrot autorstwa Radka.

Trudno powiedzieć, czy to moje, czy jednak Artura. Ta fraza powstała spontanicznie w studiu. Miałem cztery alternatywne wersje tego fragmentu, np. „polo i disco”. Ale ostatecznie znalazł się ten o „ch…m hip hopie”. Czasami tak się dzieje, że jakieś słowo podrzuci producent czy wokalista, mimo że oficjalnie za wszystko, co zostało napisane, bierze odpowiedzialność autor – opowiada o realiach szlifowania i nagrywania piosenek Radek Łukasiewicz.

Pytam, czy zdarza mu się w piosenkach świadomie przeklinać. I czy to uchodzi?

Nie ma reguły – odpowiada. – Są osoby, które w życiu codziennym przeklinają i robią to z gracją, zupełnie naturalnie. A u innych czuć fałsz, chcą sobie w ten sposób dodać animuszu. Człowiek słucha i nie wierzy, że to jest szczere. W piosenkach jest podobnie. Niedawno razem z Matyldą Damięcką w duecie Matylda i Łukasiewicz opublikowaliśmy piosenkę „Matka”. Tam padają dwa brzydkie wyrazy: „spier…ę” i „gówno”. Ale w ustach Matyldy to nie jest wysilone, jest to środek wyrazu pasujący do utworu i nikt nam z tego powodu nie robi wyrzutów.

Tak samo było w przypadku Agnieszki Chylińskiej. Jeszcze jako wokalistka O.N.A. zasłynęła powiedzeniem „fuck off” pod adresem nauczycieli podczas odbierania Fryderyka. Oburzyło to wprawdzie wielu jako lansowanie rynsztokowej mowy na salonach, ale czuło się, że Chylińska niczego nie udawała. A „dokładanie do pieca” w piosenkach nie było pozą czy fanaberią, tylko wynikało z buntowniczej natury nastolatki, którą wtedy była.

To był czas skowytu, moment bitnikowski. Bardzo chciałam kontestować, krzyczeć, nie zgadzać się. Byłam młodą dziewczyną, która bije się ze światem i próbuje przydusić swoją wrażliwość, aby jej nie podskakiwała. Chciałam wyrazić wszystkie chropowate rzeczy, które działy się w moim życiu – tłumaczyła mi Agnieszka Chylińska, kiedy pytałem o jej cięty język w piosenkach. Po odejściu z O.N.A. nagrała płytę „Winna”, gdzie też z piosenek wióry lecą – weźmy utwór „Gorąca prośba” z powtarzaną w refrenie frazą: „wyp… stąd”. A kiedy wokalistka złagodziła przekaz i zmiękczyła styl (album „Modern Rocking”), wielu miało jej to za złe.

Obrazoburczy bar Kazika

Publiczne przeklinanie to nadal powód do wstydu. Znane zespoły nagrywają niecenzuralne piosenki, ale niespecjalnie się nimi chwalą. Pod koniec lat 90. Perfect na płycie „Śmigło” umieścił piosenkę „Nie fkóórwiay mie” o tym, że mężczyźnie z kobietą niełatwo się dogadać. Utwór znalazł się tylko na limitowanej edycji „Śmigła”, czyli trafił do ograniczonej sprzedaży. Znane są jednak przypadki, kiedy artysta nie widzi niczego niestosownego w przeklinaniu, nie kryje się z tym, a liczne „k…y” i „ch…e” traktuje jak przecinki w piosence. Tak jak Andrzej Rdułtowski – znany jako Dr Hackenbush – któremu 11 lat temu ZAiKS (Związek Autorów i Kompozytorów Scenicznych) odmówił rejestracji utworów i objęcia ich ochroną prawną. Nieoficjalnie – z powodu zawartych tam przekleństw. Chodziło o numery z albumu „Córka generała”. Muzyk nie mógł pojąć, dlaczego związek powołany w celu chronienia piosenek przed plagiatem usiłuje cenzurować twórców.

Kazika Staszewskiego, który nieraz nazywał w piosence rzeczy po imieniu, też usiłowano pudrować. Po nagraniu przez zespół KNŻ albumu „Bar La Curva” – który to bar rzeczywiście istnieje na Teneryfie, dokąd wokalista często lata, bo ma tam drugi dom – kłopotliwe słowo zostało w telewizji przetłumaczone na polski i mówiono o albumie jako o „Barze Zakręt”.

Pytam dziennikarzy związanych z mediami publicznymi, czy kiedykolwiek odczuwali presję przełożonych, że nie należy emitować jakiejś piosenki ze względu na kontrowersyjną czy wulgarną treść?

Nikt nigdy mi niczego nie sugerował ani w Czwórce, której przez 20 lat byłem współpracownikiem, ani w Jedynce, gdzie od lutego ruszyłem z nowym programem Folk One. Nikt mnie nie ograniczał – podkreśla Maciej Szajkowski, muzyk Kapeli ze Wsi Warszawa i dziennikarz radiowy. Folk One nadaje krótko po północy. Wschodni Front – poprzednia audycja Szajkowskiego – też był emitowany o podobnej porze. Z muzyką o kontrowersyjnej treści jest podobnie jak z napojami alkoholowymi – im później nadawana, tym bardziej strawna.

Były dziennikarz muzyczny radiowej Trójki Michał Kirmuć też twierdzi, że nigdy nie zetknął się z sytuacją, aby ktoś odgórnie zakazał mu prezentacji jakiegoś utworu. – Oczywiście, pracując w Polskim Radiu, miałem jednak z tyłu głowy pewne ograniczenia – dodaje. – Wprawdzie nie było problemów, by sięgnąć po utwór, nawet jeśli z powodów politycznych czy religijnych wydawał się podejrzany. Ale faktycznie na niecenzuralne słowa w tekstach byłem wyczulony. Jeśli miałem do wyboru wersję „ocenzurowaną”, to na pewno sięgałem właśnie po takie bezpieczniejsze rozwiązanie.

Kirmuć dodaje, że w takich instytucjach jak Polskie Radio obchodzenie zakazu puszczania utworów z wulgaryzmami w godzinach dziennych zazwyczaj skutkuje konsekwencjami. – Łamanie tego zakazu byłoby więc po prostu nierozważne. Inna sprawa, że nie przepadam za nadużywaniem wulgaryzmów w muzyce. Jeśli ktoś użyje ich raz, by podkreślić przekaz, to w pełni to rozumiem. Jednak jeśli wulgaryzmy są celem samym w sobie, wtedy po prostu piosenka nie wzbudza mojego zainteresowania – tłumaczy Kirmuć.

Pod wysokim napięciem

Przeklinanie na offowej scenie mniej razi, bo nie wydostaje się w eter. Dlatego Tymon Tymański mógł złorzeczyć na Telekomunikację Polską, nazywając jej pracowników ch…i, Paweł Kukiz z zespołem Piersi chętnie relacjonował obyczaje panujące w typowej polskiej rodzinie, gdzie bluzgi ścielą się gęsto, a Wojciech Wojda z punkowej formacji Farben Lehre nawymyślał „Judaszowi” od „pier…ych oportunistów”.

Nie da się ukryć, że „Judasz” z tej piosenki nie jest postacią biblijną... Jest tu nawiązanie do bliskiego mi kolegi, który całkowicie zawiódł moje zaufanie i zachował się dokładnie tak samo jak sprzedajny gość z biblijnych przekazów. Ta sytuacja była dla mnie tak bolesna i trudna, że chciałem ją jak najszybciej wyrzucić z siebie, więc postanowiłem napisać bezkompromisowy tekst. Adekwatny do okoliczności. Wyszło spontanicznie, bo pomysł na utwór przyszedł mi do głowy na kilka dni przed wejściem do studia nagraniowego, a słowa powstały w ciągu kilku minut. „Judasz” rzutem na taśmę znalazł się na płycie paradoksalnie zatytułowanej „Pozytywka” – opowiada Wojciech Wojda. Ale nie chce zdradzać personaliów judasza. – Kto wie, ten wie, i niech tak zostanie – dodaje wokalista Farben Lehre.

Chyba najgłośniejszą polską piosenką o undergroundowym rodowodzie, która za sprawą licznych przekleństw obrosła legendą i trafiła do szerszego odbiorcy, jest „220 V” z repertuaru El Dupa (a w zasadzie powinno być L-DOPA, bo nazwa kapeli wywodzi się od znanego leku na chorobę Parkinsona). Numer brzmi jak pijacka wolta podchmielonego jegomościa, który szuka zwady i wina patykiem pisanego. Do tego bełkocze i rzuca mięsem na lewo i prawo. Publiczność na koncertach szybko podchwyciła zaśpiew: „K…a wasza mać”, zwłaszcza że z zespołem występuje gościnnie Kazik Staszewski.

To nie jest własność El Dupy, my ten numer tylko zapożyczyliśmy z filmu „Git planeta” zrealizowanego przez wrocławskie Mader Faker Studio – prostuje twórca kapeli Krzysztof „Dr Yry” Radzimski. – Usiedliśmy kiedyś z Kazikiem i od słowa do słowa padł pomysł, aby nagrać „220 V”. Kłopot polegał na tym, że choć obaj oglądaliśmy kiedyś ten film, nie pamiętaliśmy dokładnie słów wykonywanej tam piosenki. Czasy były przedinternetowe, więc Kazik zadzwonił do swojego kolegi Darka Szurleja, który mieszkał w Nowym Jorku i miał „Planetę” na kasecie VHS. Obejrzał film, spisał słowa z ekranu i podyktował nam przez telefon.

Piosenka trafiła na debiutancki album El Dupy pt. „A pudle?”. Kazik gra tutaj na basie, a słowa podaje Dr Yry, który pamięta, że nagrywał ten kawałek w studiu po wypiciu pięciu piw. Na żywo po raz pierwszy muzycy zagrali „220 V” podczas koncertu w Olecku. Ludziom numer się spodobał, więc został w repertuarze. – Swego czasu chciałem go wywalić z listy koncertowej, bo mi się znudził, ale chłopaki z zespołu mnie przegłosowali. No i jest presja społeczna, żeby jednak grać. Nigdy nikt nam nie robił problemów, że wykonujemy ten „obsceniczny song”. Organizatorzy, którzy zapraszają El Dupę na koncerty, wiedzą przecież, czego się po nas spodziewać – śmieje się Radzimski.

***

A co z piosenką „Booty”? Nie przebrnęła przez eliminacje do Eurowizji. Ahlena zajęła ostatnie miejsce. Internauci ostro zrecenzowali ten występ, ale wcale nie z powodu kłopotliwego słowa. Zdaniem komentatorów raperka miała duże problemy z zapanowaniem nad głosem i nie przyłożyła się do choreografii. Zwyciężyła Blanka Stajkow – polska piosenkarka i fotomodelka o bułgarskich korzeniach – z piosenką „Solo”. Utwór też jest śpiewany po angielsku, a wokalistka opowiada w nim o damsko-męskich perypetiach. Nie pojawiają się wulgarne treści, za to kipi od emocji. A w teledysku skąpo odziana piosenkarka eksponuje jędrne pośladki, klęcząc na materacu. „D…a” w piosence nie pada, co nie znaczy, że jej tam nie ma. ©℗