Festiwale w Opolu i Sopocie mają coraz większą konkurencję, ich gwiazdami są ciągle ci sami artyści, a mimo to ciągle przyciągają widzów
Festiwale w Opolu i Sopocie mają coraz większą konkurencję, ich gwiazdami są ciągle ci sami artyści, a mimo to ciągle przyciągają widzów
Urlopowicze zażywający wypoczynku w Sopocie tuż przed końcem wakacji mieli okazję posłuchać gwiazd estrady na żywo, zaś reszta Polski śledziła festiwalowe poczynania w telewizji lub sieci. I zajęła się punktowaniem gaf. Internet bardzo lubi oceniać, więc na cenzurowanym znalazła się Margaret, która „fałszowała, aż uszy bolały”, wyśmiewano także Katarzynę Nosowską, która zacięła się podczas śpiewania „Mamony” Republiki. Wypowiadali się też fachowcy: Wojciech Mann „całkowitym zmasakrowaniem” określił wykonanie „Layli” Erika Claptona przez Patrycję Markowską. A Kayah sama przyznała, że położyła wykonanie przeboju Glorii Gaynor „I Will Survive”, bo zjadła ją trema.
Tegoroczny Top of the Top Sopot Festival - zdaniem części branży muzycznej - okazał się pomyłką, bo błędy i niedociągnięcia estradowe były konsekwencją poczynań twórców wydarzenia. - Tak to jest, jak reżyser festiwalu myli swoje zadania z rolą inspicjenta. Drugi panuje nad kolejnością zdarzeń na scenie, a zadaniem pierwszego jest panowanie nad całością spektaklu. A w tym roku w Sopocie nic nie grało: piosenkarze fałszowali lub śpiewali z półplaybacku, orkiestrowe aranżacje były bardzo powierzchowne, a LED-owe ściany ani przez moment nie przestawały mrugać. Brakowało mi muśnięcia sztuki - ocenia Wiesław Pieregorólka, kompozytor i dyrygent, a w przeszłości dyrektor muzyczny kilku festiwali w Opolu i Sopocie.
Pieregorólka wspomina, że dawniej panował podział festiwalu na części tematyczne, zmienną scenografię dostosowywano do charakteru piosenek, dobierano też „konferansjerów z prawdziwego zdarzenia” pod konkretne wydarzenia sceniczne. - Dziś mamy do czynienia z discopolizacją festiwali - dodaje.
/>
Łatwiej zdefiniować zjawisko festiwalu niż policzyć, ile imprez tego rodzaju jest organizowanych w skali ogólnopolskiej. A to dlatego, że jedne powstają, drugie przestają istnieć, kolejne znowu się odradzają. Dane wydarzenie nie musi być cykliczne, aby można je było zaliczyć do festiwalowego grona. - Chodzi o coś radosnego, odświętnego, atrakcyjnego dla widza - definiuje zjawisko festiwalu prof. Waldemar Kuligowski z Instytutu Antropologii i Etnologii Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza w Poznaniu. - To może być spektakl, pokaz, prezentacja, zawody. Chodzi o ekspresyjne oddziaływanie na uczestnika wydarzenia. Od cykliczności ważniejsze jest budowanie kapitału symbolicznego, co pozwala na przywiązywanie publiczności i pozyskiwanie środków budżetowych na jego organizację.
Najstarszą imprezą muzyczną w naszym kraju jest organizowany od 1946 r. Międzynarodowy Festiwal Chopinowski w Dusznikach-Zdroju. Ale popularna kultura festiwalowa została na dobre zapoczątkowana w latach 60. Wtedy modne stały się masowe koncerty na otwartym powietrzu pokazywane w telewizji. Transmisje miały tu kluczowe znaczenie. - Festiwale są częścią polityki kulturalnej. Jedne są pokazywane w mediach, inne nie, za czym często stoją decyzje polityczne, co decyduje o popularności takiej imprezy lub wręcz jej żywotności. Sopocki festiwal był już pokazywany i przez TVP, i Polsat, i TVN. Bez telewizji ta impreza by nie przetrwała - uważa prof. Kuligowski.
Jako pierwszy z wielkiej czwórki masowych imprez w PRL-u (Sopot, Opole, Zielona Góra, Kołobrzeg) wystartował właśnie sopocki festiwal wymyślony przez kompozytora Władysława Szpilmana. Zanim publiczność zadomowiła się w Operze Leśnej, pierwsze dwie edycje zorganizowano w hali Stoczni Gdańskiej. Sopocką imprezę zainaugurowano w 1961 r., a później co dwa lata na kulturalnej mapie Polski pojawiało się nowe duże muzyczne wydarzenie - Krajowy Festiwal Polskiej Piosenki w Opolu (1963), Festiwal Piosenki Radzieckiej w Zielonej Górze (1965), Festiwal Piosenki Żołnierskiej w Kołobrzegu (1967) - choć przez pierwsze dwa sezony „zmilitaryzowani artyści” podróżowali do Połczyna-Zdroju. Wielka czwórka zdominowała wakacyjną ramówkę - w czerwcu telewidzowie jechali do Opola i Zielonej Góry, w lipcu do Kołobrzegu, a w sierpniu do Sopotu.
Z chwilą kresu socjalizmu i z początkiem demokratycznych przemian w 1989 r. imprezy kojarzone z apologią poprzedniego systemu straciły rację bytu. Zielonogórski festiwal udało się co prawda reaktywować już pod nieco inną nazwą, ale odświeżony Festiwal Piosenki Rosyjskiej przetrwał ledwie kilka sezonów (lata 2008-2013), bo organizatorzy zawiesili go po agresji Rosji na Krym w 2014 r. - ostatnim laureatem FPR został Michał Szpak (zdobywca tegorocznego Bursztynowego Słowika na Top of the Top Sopot Festival). Dziś największe miasto Ziemi Lubuskiej słynie z promocji muzyki kameralnej oraz symfonicznej za sprawą organizowanego od pięciu lat CORNO - Brass Music Festival.
Kołobrzeg też oferuje mieszkańcom i przyjezdnym inne atrakcje muzyczne. Festiwal Piosenki Żołnierskiej przekształcono w latach 90. w Arsenał Artystyczny, dziś nadmorskie miasto chwali się Sun Festivalem zdominowanym przez subkulturę hiphopową. Publiczność tęskniąca za mundurem może pojechać do Elbląga, gdzie jest organizowany Festiwal Piosenki Wojskowej Państw NATO. Bo Kołobrzeg woli rap i w tym roku zaprosił: Matę, Taco Hemingwaya, Quebonafide, Sokoła czy Young Leosię. Również Połczyn-Zdrój żyje już innymi wydarzeniami - Festiwalem Ulicy w ramach Połczyn FESTU. Tegorocznymi gwiazdami byli obchodzący 40-lecie działalności Kult oraz zespół El Dupa, w którym razem z Kazikiem Staszewskim występuje mieszkający w Połczynie muzyk Krzysztof „Dr Yry” Radzimski.
Pytam Radzimskiego, czy w mieście ktokolwiek jeszcze wspomina żołnierskie czasy. - Rodzice moich znajomych czasami wracają pamięcią do tej imprezy. Stoi tu usypany z kamieni pomnik upamiętniający feldmarszałka Hindenburga, który błędnie kojarzy się ludziom z cokołem, na którym miał stać radziecki czołg, bo tablicę informacyjną ktoś ukradł na złom. Głównymi atrakcjami są XIII-wieczny zamek książąt pomorskich, park zdrojowy i odnowiony amfiteatr, który jest prawdziwą pamiątką po tamtym festiwalu - mówi Radzimski.
Sopot i Opole - mimo upływu ponad pół wieku - nadal są bastionami masowej rozrywki. Jak wiele czasu minęło, uświadamia wydany na czterech płytach CD nakładem wytwórni GAD Records materiał z inauguracyjnego KFPP w Opolu z 1963 r. Pierwszy festiwal opolski - jak ostatni sopocki - też nie ustrzegł się przed wpadkami. Tadeusz Chyła, który miał na samym starcie wykonać dwie piosenki - „Balladę o żeglarzu” i „Balladę o krowie” - przy śpiewaniu drugiej zerwał strunę w gitarze, więc musiał przerwać występ. Na estradę szybko wkroczyła Zofia Merle z utworem „Gdzie jest szlagier”. Pytanie w tytule było zasadne, bo dzięki festiwalom piosenki stawały się przebojami. „Intelektualnie cienka / Ta piosenka ma być? / Czy niewinna jak panienka? / Czy ją wojsko może wyć?” - pytała żartobliwie piosenkarka słowami Agnieszki Osieckiej.
Zdaniem Michała Wilczyńskiego - założyciela GAD Recodrs - album „Opole 63” jest ważny z dwóch powodów: prezentuje utwory, które pretendowały do miana przebojów, jednak często bez większych sukcesów, i obala kilka mitów narosłych wokół premierowej opolskiej imprezy. - Mnóstwo osób twierdzi, że Czesław Niemen wykonał wtedy „Pod papugami”. Inny przykład: Mieczysław Friedel zaśpiewał piosenkę „Rudy rak”, którą w kilku późniejszych opracowaniach podmieniono na „Rudego rydza” Heleny Majdaniec. Na pierwsze Opole patrzy się głównie przez pryzmat Ewy Demarczyk i Bohdana Łazuki, a tam się działo o wiele więcej. Na przykład Jadwiga Swirtun dostawała trzy razy większe brawa niż Demarczyk i Łazuka razem wzięci - opowiada Wilczyński.
Inna sprawa, że zabrakło wówczas gwiazd: Ireny Santor, Sławy Przybylskiej, Violetty Villas i Jerzego Połomskiego. Zamiast nich przyjechali artyści na dorobku związani ze sceną studencką, autorską i kabaretową, a także modni bigbitowcy. - Pierwszy festiwal opolski stał pod znakiem buntu i kontestacji. Stąd nazwa jednego z dni festiwalowych: „Na estradzie i w piwnicy”. Gwiazdy obawiały się przyjechać na imprezę, która dopiero startowała, więc Opole dało szansę młodym. Skorzystała na tym m.in. Piwnica Pod Baranami. To Kraków wyznaczył poziom w Opolu - tak to ujmuje Jarosław Wasik, dyrektor opolskiego Muzeum Polskiej Piosenki.
Z dzisiejszej perspektywy program pierwszego Opola ma wymiar ciekawostkowy. „Pod papugami” zaśpiewała Radosława Kozicka z gdańskiego kabaretu To-Tu. A przypisaną później do Ewy Demarczyk piosenkę „Jaki śmieszny” - Aleksandra Kurczab, konferansjerka festiwalu, na co dzień związana z Piwnicą. Demarczyk oczywiście wystąpiła - i za wykonanie „Czarnych aniołów” dostała indywidualną nagrodę. Takiego samego zaszczytu dostąpił Bohdan Łazuka. Publiczności tak spodobała się piosenka „Dzisiaj, jutro, zawsze”, że artysta musiał bisować, a kiedy usiłował zaśpiewać „Bal na Gnojnej”, publika ciągle domagała się „Charlestona”. „Już był!” - przekomarzał się z widownią piosenkarz, który dał się poznać za sprawą występów w Kabarecie Starszych Panów i dzięki duetowi z Barbarą Krafftówną w piosence „Przeklnę cię”.
Łazuka został nagrodzony przez publiczność („Dzisiaj, jutro, zawsze”) i jury („To było tak”) - Pamiętam, jak wybierałem się do Warszawy porannym pociągiem, bo nie było powodu, aby dłużej siedzieć w Opolu. I Jurek Markuszewski, słynny reżyser, dogonił mnie na dworcu. „Gdzie się wybierasz?” - pyta. „Jak to gdzie, do domu” - odpowiadam. A on: „Czyś ty oszalał? Przecież wygrałeś festiwal”. Nagrodę 10 tys. zł wręczał Jerzy Waldorff, który zwrócił się do mnie takimi słowy: „Przypomina mi pan najlepsze czasy polskiego kabaretu” - wspomina ze śmiechem Bohdan Łazuka.
Słynny aktor i piosenkarz mówi o pierwszym Opolu w samych superlatywach: „urokliwy festiwal”, „w nienagannym stylu”, „wspólnota emocjonalnych wartości”. Całe miasto żyło letnim świętem muzyki. Nawet dania w lokalnej restauracji zyskały festiwalowe nazwy: „barszcz à la Burano”, „zrazy à la Łazuka”. Miasto błyskawicznie, bo już w trakcie wręczania nagród, zostało pasowane na „stolicę polskiej piosenki”. Ale to było spontaniczne, niewymuszone. Nikt nie zaprzątał sobie głowy polityką i próbą podniesienia rangi Ziem Odzyskanych od Niemców po wojnie, w czym miał pomóc ogólnopolski festiwal piosenki. - Karol Musioł, przewodniczący prezydium miejskiej rady narodowej, chciał odwrócić definicję, że Opole jest niemieckie. Dlatego zrobił festiwal polskiej piosenki. Na tym to polegało. Nas nie interesowała polityka. Wiedziałem, czyim jestem uczniem, na pewno nie PZPR. Stefan Bratkowski, jak trzeba było coś załatwić, mawiał żartobliwie: „A gdzie wy łazicie? W tym kraju rządzą Gomułka i Łazuka” - śmieje się pierwszy laureat Opola.
Pokazywane w telewizji festiwale musiały mieć państwową pieczątkę, co po latach wielu artystom przeszkadza w życiorysie. Wolą opowiadać, jak „za komuny” trzymali się z dala od estradowych spędów. Wstydliwą sprawą był udział w zielonogórskiej czy kołobrzeskiej imprezie, bo pierwsza opiewała przyjaźń polsko-radziecką, a druga gloryfikowała Ludowe Wojsko Polskie. Stąd niechętny powrót do tamtych wspomnień używanych nawet jako zarzut o „sprzedanie się systemowi”.
Kiedy Janusz Panasewicz po decyzji Pawła Kukiza o poparciu prac nad ustawą lex TVN z odrazą wspomniał dni, kiedy ściskał dłoń byłemu koledze, Kukiz w rewanżu wypomniał wokaliście Lady Pank kłopotliwą przeszłość. - Ja się nie wstydziłem podać ręki człowiekowi, który rozpoczynał karierę na Festiwalu Piosenki Radzieckiej - powiedział. Fakt, Panasewicz jako 17-latek - razem z Michałem Bajorem - wystartowali w 1973 r. w zielonogórskim konkursie. Przyszły rockman zaśpiewał „Bradiagę” - o zesłańcach nad jeziorem Bajkał, i wygrał eliminacje, a w konkursie zajął szóste miejsce. Do Zielonej Góry wrócił osiem lat później w wojskowym mundurze, bo odbywał akurat zasadniczą służbę wojskową i udzielał się wokalnie w Zespole Artystycznym Wojska Polskiego „Desant”. W tym samym roku pojawił się również w Kołobrzegu, ale pytany o to w wywiadach, zasłaniał się niepamięcią, choć Bartosz Żurawiecki - autor książki „Festiwale wyklęte” - znalazł nazwisko przyszłego wokalisty Lady Pank na liście laureatów XV Festiwalu Piosenki Żołnierskiej w 1981 r.
/>
Panasewicz nie jest wyjątkiem. Wielu rockmanów, którzy u progu lat 80. z sukcesem opanowali estradę, zawodowe doświadczenie zdobywało na festiwalach wyklętych. Zbigniew Hołdys - jeszcze jako gitarzysta Maryli Rodowicz - wystąpił w Kołobrzegu w 1971 r., grając i podśpiewując utwór „Powołanie - gdy piosenka szła do wojska”. Później w wywiadach opowiadał, że Marylę szantażowano - albo zagra dla wojskowych, albo armia weźmie Hołdysa w kamasze, bo akurat był w wieku poborowym. Grzegorz Markowski, który z Hołdysem spotkał się w Perfekcie, na krótko przed angażem w tym zespole odwiedził Kołobrzeg w 1980 r. „Wystąpię cichcem, może nikt się nie dowie. Śpiewałem coś w stylu: «Zdryfowało mnie do ciebie»” - wspominał pokutnie Markowski w rozmowie z „Machiną” w lutym 2010 r.
Badacze kultury są wyrozumiali dla artystów i ich decyzji. - Nie było tylu festiwali co teraz. Nie było tylu mediów, w których artysta mógł się pokazać. Tamte festiwale stały się przepustką do kariery, szansą na sukces. Dodatkowo w latach 60., 70. czy 80. artystom trudno było się zakwalifikować do konkursu festiwalowego, a widzom - dostać bilet na takie wydarzenie. Obecnie łatwiej o niezależność, kiedy ma się do wyboru, gdzie i dla kogo zagrać - mówi prof. Kuligowski.
Na festiwalach omijanych przez publiczność kontestującą reżim pojawiały się również wokalistki związane później z Budką Suflera: Izabela Schütz, czyli Trojanowska, wykonywała po rosyjsku na Festiwalu Piosenki Radzieckiej piosenkę „Modry len”, a Urszula wygrała Złoty Samowar za zaśpiewanie „Kopciuszka”. Najwyższe wyróżnienie festiwalowe otrzymała w Zielonej Górze Małgorzata Ostrowska, ale z biografii na stronie internetowej artystki nie można się o tym dowiedzieć. Przypomina o tym Żurawiecki i dodaje, że późniejsza piosenkarka Lombardu wygrała festiwal w 1975 r. piosenką „Szalone chłopaki”, zaśpiewała także czastuszkę „Walonki”, a piosenkę „Słowiki” zadedykowała żołnierzom polskim i radzieckim, „którzy walczyli za wolność mojego kraju”.
Żurawiecki usiłował przepytać artystów o tamte kompromisowe występy na okrytych złą sławą festiwalach. Urszula w „Festiwalach wyklętych” mówi wprost, że Zielona Góra była trampoliną do kariery, a nie powodem do wstydu. Trojanowska tłumaczyła, że pojechała tam spełnić prośbę babci, która chciała zobaczyć wnuczkę w telewizji. Ale wiele osób odmówiło Żurawieckiemu. Próba rozmowy z Ostrowską „spełzła na niczym”, mąż Zdzisławy Sośnickiej odpowiedział, że żona nie chce wracać do występów w Kołobrzegu i Zielonej Górze, a piosenkarz i satyryk Roman Gerczak usprawiedliwiał odmowę wieloma przykrościami, które spotkały go w związku z koncertami w Kołobrzegu, choć zawsze był „przeciwko komunie”.
Dlaczego polscy artyści cierpią na tę „amnezję festiwalową”? Mirosław Ryszard Makowski, fotograf, dziennikarz i autor książek o polskiej scenie muzycznej, uważa to za szersze zjawisko, które nazywa „konformizmem pamięci”. - Dlaczego wypieramy niektóre fragmenty z przeszłości? Bo nie zawsze byliśmy tak heroiczni, jak dziś byśmy chcieli wtedy być. Nie spełnialiśmy wówczas naszych dzisiejszych oczekiwań. Małgosia Ostrowska w połowie lat 80., czyli w szczycie swojej rockandrollowej stylizacji, miała do mnie żal o upublicznianie jej zdjęć z końca lat 70., gdy śpiewała - jak inni członkowie późniejszego Lombardu - w rewelersowym kwartecie Vist wystrojonym jak kwartet Vox i z podobnym repertuarem. Ale czy Lombard też nie był komercją? Pytanie retoryczne: był. Niekiedy nawet dobrą, o czym świadczy „Szklana pogoda” - ocenia Makowski, współautor książki „Koniec festiwali albo kolorowa prywatyzacja. Życie artystyczno-estradowe w Polsce 1955-2021”.
I dodaje, że owa niepamięć dotknęła nawet antysystemowych punków, którzy kontestowali Opole czy Sopot, za to dobrze czuli się w pozornie niezależnym Jarocinie. Pozornie, bo organizowanym przez Związek Socjalistycznej Młodzieży Polskiej. - Taki Dezerter niechętnie pamięta, że ubogacał partyjno-młodzieżowe zetesempowskie pisemka swoimi plakatami, które młodzież kupowała, finansując zły system. Dziś woli pamiętać, że był przeciw - wtrąca Makowski.
Nie sposób porównać dzisiejszego Opola czy Sopotu do festiwali pod tym samym szyldem organizowanych w latach 60., 70. czy 80. Inne czasy, artyści, publiczność i inna słuchalność. Dzięki internetowi dostęp do informacji - w tym do piosenek - jest natychmiastowy, acz krótkotrwały. Dawna opolska formuła na pewno by się obecnie nie sprawdziła, choć - zdaniem Michała Wilczyńskiego - brakuje na naszym rynku festiwalu, który byłby przeglądem ogólnopolskich wydarzeń muzycznych: ciekawych debiutów, premier, piosenek aspirujących do miana przeboju.
- Gdy spojrzeć na zawartość poszczególnych koncertów opolskich, widać mnóstwo solistów i zespołów, którzy nie zagrzali długo miejsca na estradzie. Ale zdążyli zaistnieć w Opolu i dzięki temu przetrwali w archiwalnych nagraniach. Teraz pozostaje artystom próba przetrwania w odmętach Spotify’a i Bandcampu, gdzie nie każdy będzie potrafił ich znaleźć. Tu widziałbym rolę Opola czy Sopotu w nowej formule, ale nie wierzę, by to się komercyjnie spinało organizatorom. Myśl inż. Mamonia z filmu „Rejs” („Mnie się podobają melodie, które już raz słyszałem. (…) Bo jak mi się może podobać piosenka, którą pierwszy raz słyszę - red.) ma większe wzięcie - uważa Wilczyński.
Nie da się dziś organizować festiwali wedle starego wzorca, bo czasy się zmieniły. - Jestem wielkim fanem opolskich koncertów tematycznych: „Nastroje, nas troje” z udziałem Agnieszki Osieckiej, Jonasza Kofty czy Wojciecha Młynarskiego. Albo koncertu „Zielono mi” poświęconego pamięci tej pierwszej, choć z dzisiejszej perspektywy ów koncert był niedoświetlony, nie najlepiej zmiksowany, a od tamtego czasu nastąpił niebywały postęp technologiczny. Odzwyczailiśmy się już od takiej sztuki telewizyjnej. Chcemy oglądać relacje w wysokiej rozdzielczości - mówi Wasik.
Ale kiedy rozmawia ze starszymi opolanami, czuje, że dla nich czas się zatrzymał wiele lat temu i jest im w tym stanie dobrze. - Wspominają i tęsknią za czasem, gdy można było na ulicy spotkać Jonasza Koftę i zaprosić go na kieliszek czegoś mocniejszego albo gościć w domu Jacka Cygana i częstować szarlotką. Wreszcie - mieć osobisty wkład w festiwal, np. pracując przy budowie scenografii w amfiteatrze - dodaje dyrektor Muzeum Polskiej Piosenki w Opolu.
Co zatem decyduje o naszej stałej obecności w Opolu i Sopocie - osobistej czy tylko przez ekranowe szkiełko? Sentyment? Przyzwyczajenie? Coś jeszcze? - Żywotność festiwali to złożona sprawa. Dla publiki ważny jest udział w wydarzeniu, dla organizatorów - zysk, dla władz lokalnych - promocja miasta. Przemysł festiwalowy wiąże się również z przemysłem turystycznym. Dlatego zrozumiała jest logika trwania - podsumowuje prof. Kuligowski. ©℗
Z dzisiejszej perspektywy program pierwszego Opola ma wymiar ciekawostkowy. „Pod papugami” zaśpiewała Radosława Kozicka, nie Czesław Niemen. A przypisaną później do Ewy Demarczyk piosenkę „Jaki śmieszny” - Aleksandra Kurczab, konferansjerka festiwalu
Reklama
Reklama