Podobno z rodziną najlepiej wychodzi się na zdjęciu. Czasem dobrze też być na jednej scenie, choć familijne zespoły też nie są wolne od rywalizacji.
Podobno z rodziną najlepiej wychodzi się na zdjęciu. Czasem dobrze też być na jednej scenie, choć familijne zespoły też nie są wolne od rywalizacji.
Klany muzyczne to żadna nowość w świecie rozrywki. Już w latach 60. objawił się w Ameryce wykonujący muzykę z pogranicza soulu, popu i funku rodzinny zespół The Jackson Five. Tworzyło go pięciu braci: Jackie, Jermaine (zastąpiony później przez Randy’ego), Marlon, Tito oraz najsłynniejszy z rodzeństwa - Michael. Chłopcom w chórkach towarzyszyły siostry - Janet i La Toya. A impresariat sprawował ojciec Joe. Śpiewająca i tańcząca formacja przetrwała do 1989 r., ale po odejściu Michaela do zespołu wrócił Jermaine. Michael w późniejszych latach jeszcze okazjonalnie występował z braćmi, ale zasadniczo zajął się solową karierą. I w sumie zagarnął całą sławę dla siebie (choć Janet też radziła sobie dobrze). Nagrał mnóstwo przebojów („Billie Jean”, „Beat It”, „Dirty Diana”, „Black Or White”), wymyślił słynny moonwalk i tylko sam album „Thriller” sprzedał w nakładzie ponad 100 mln egzemplarzy na świecie. W Polsce o jego przeszłości w kwintecie dowiadywaliśmy się dopiero przy okazji solowych sukcesów.
W połowie lat 90. polska młodzież zachwyciła się za to rodzinną kapelą The Kelly Family. Amerykanie zrobili furorę w Europie po tym, jak nestor rodu Daniel Kelly przeprowadził się z dziećmi do Hiszpanii. Ich droga do show-biznesu była wyboista - wiodła od grania na ulicy za pieniądze przechodniów przez występy w pubach, w końcu na festiwalach, aż do udziału w programach telewizyjnych. Kiedy w 2002 r. grupa wystartowała w niemieckich eliminacjach do Eurowizji, była już doskonale znana. Popularność zaczęła się od albumu „Over The Hump”, który rozszedł się w nakładzie 4,5 mln egzemplarzy. Singlowa piosenka „An Angel” śpiewana w duecie przez Paddy’ego i Angela wywindowała grupę na czołówki list przebojów w Austrii, Niemczech, Szwajcarii i nad Wisłą.
Nie brakuje nam też rodzin, które lubią pograć, pośpiewać i pochwalić się tym publicznie. Mamy Steczkowskich, Pospieszalskich, Trebuniów-Tutków. Są też Waglewscy oraz Cugowscy, Golcowie - żeby wymienić rody, w których występują rodzice i dzieci, bracia i siostry, a przekazywanie tradycji muzycznej nie sprowadza się do zwykłej promocji „zdolnej córki” przez ojca wokalistę.
Nie każdy członek utalentowanej rodziny zabiega o popularność w mediach.
- Niestety za wiele nie pomogę. Unikam mediów - odpowiada mi jeden z muzyków ze znanej na całą Polskę śpiewającej rodziny. Kiedy wyjaśniam, że nie chcę rozmawiać o relacjach rodzinnych, tylko o muzyce, zmienia ton, ale nadal nie potrafi pomóc. Właśnie z powodu relacji, a w zasadzie ich braku. - Od kilku lat nie utrzymuję kontaktu z rodziną i nie zależy mi na tym, aby być artystycznie kojarzonym z tym, co robią sławniejsi bracia i siostry - ucina. Mój rozmówca skupia się na swoich projektach, choć trudno mu pracować na własne nazwisko. I nie chce, żeby pojawiło się w gazecie w kontekście rodziny.
Krzysztof Cugowski pozycję wyrobił sobie w Budce Suflera. Występował z nią - z przerwami - przez cztery dekady. A gdy w 2014 r. powiedział „dość”, założył razem z synami Piotrem i Wojciechem zespół Cugowscy. Bracia mieli już swoją kapelę, ale chętnie połączyli siły z ojcem i nagrali we trzech premierowy album „Zaklęty krąg”. - Budka Suflera odchodziła jubileusz 40-lecia i zaprosiła nas na trasę, zagraliśmy jako goście kilka koncertów. I wtedy padł pomysł zrobienia czegoś razem. Tata kończył działalność z Budką, więc chcieliśmy otworzyć nową kartę. Dla nas wszystkich jest to nowy rozdział - opowiadał mi Wojciech Cugowski, starszy z rodzeństwa.
Muzycy czuli presję. Publika chciała zobaczyć synów na jednej scenie z ojcem. Ale im i tak zawsze ze sobą po drodze. Tata od dzieciństwa karmił chłopaków muzyką bliską jego sercu - taką ze skraju rocka i bluesa. Piotr i Wojciech znali na pamięć numery ZZ Top, Lynyrd Skynyrd czy The Allman Brothers Band, a „Zaklęty krąg” był ekstraktem tego wszystkiego, co ojcu i synom w duszy grało. Przy okazji rodzinie zebrało się na zwierzenia. Piosenka „Na czas” przypomina dialog syna z ojcem. - Skoro nagrali płytę ze staruszkiem, to takie tematy musiały się pojawić - śmiał się Krzysztof Cugowski. Ale dodawał, że album jest przedsięwzięciem rodzinnym, więc autentyzm musiał wziął górę nad rynkową kalkulacją. - Nie ma tu tekstów, które brzmią fałszywie - przekonywał były wokalista Budki.
Płytę z synami - Bartoszem i Piotrem znanymi jako Fisz i Emade - nagrał również Wojciech Waglewski. Długo unikali międzypokoleniowego grania, nie wchodzili sobie w drogę, nie pokazywali razem publicznie. Każdy miał swoje projekty - chłopaki robili (i robią) rap w zespole Tworzywo Sztuczne, a ojciec nieustannie gra, komponuje, śpiewa i lideruje w zespole Voo Voo, któremu bliżej do rocka niż do rapu. Klan po raz pierwszy zdecydował się na wspólny projekt w 2008 r. - wyszła z tego płyta „Męska muzyka”. Kolejne albumy sygnowane rodzinnym szyldem - „Matka, Syn, Bóg” oraz „Duchy ludzi i zwierząt” - ukazywały się ze sporymi przerwami, w latach 2013 i 2020.
Bo też współpraca z seniorem to nie była bułka z masłem. Synowie musieli się trochę nagiąć, powściągnąć artystyczny temperament, spuścić z tonu. - Kiedyś byliśmy nastawiani bardzo bojowo. Wydawało się nam, że hip hop to rewolucja, która pojęcie riffu, gitary i akordu uważa za obciachowy anachronizm. House, trip-hop, techno albo muzyka elektroniczna nie zapowiadały powrotu do gitarowego grania. Musieliśmy nauczyć się pokory, aby przystąpić do pracy z ojcem - opowiadał mi Fisz przy okazji promocji płyty „Matka, Syn, Bóg”. - Nie pamiętam, kto pierwszy wyciągnął rękę. Chcieliśmy zrobić z Bartkiem płytę na kształt „Męskiej muzyki”, ale potrzebowaliśmy drugiego wokalisty, dobrego tekściarza i osoby doświadczonej i bez artystycznych wpadek. Wybór znów padł na ojca. Nasze fascynacje Bobem Dylanem, Nickiem Cave’em czy Tomem Waitsem pokrywają się z fascynacjami taty - mówił mi Emade.
„Męska muzyka” miała być solowym projektem Wojciecha Waglewskiego, ale lider Voo Voo zaprosił synów do współpracy, a ci rozsmakowali się w graniu rocka. Do tego stopnia, że rok po wydaniu „Męskiej muzyki” założyli z Michałem Sobolewskim rockową grupę Kim Novak. Wyszło na to, że niedaleko pada jabłko od jabłoni.
Nazwisko Głyk jest dobrze znane w branży jazzowej. Irek - ceniony wibrafonista i perkusista, a ponadto kompozytor i aranżer - jest na scenie od początku lat 90. Najpierw występował w swoim kwartecie, później w duecie z Bernardem Maselim, aż w końcu założył trio złożone z członków rodziny. W składzie znalazł się jego syn Patryk - perkusista, oraz - na gitarze basowej - córka Kinga. Ojciec plus dzieci w sekcji rytmicznej.
To, że zaczną wspólnie muzykować, było tylko kwestią czasu. - Syn jeździł ze mną na koncerty. Miał 14 lat, kiedy zaczęliśmy wspólnie grać. Przyłączyła się też córka. Pamiętam, że wybrała bas, a ja próbowałem ją przekonywać, żeby może zaczęła od skrzypiec, ale nie zmieniła decyzji. Dzieci nie chodziły do szkoły muzycznej, są samoukami, trenowały w domu - opowiada Irek Głyk. Pewnego razu zaprowadził je do domowej sali ćwiczeń, żeby wspólnie popróbować. Weszli jako rodzina, wyszli jako zespół. Tak powstało Głyk P.I.K. Trio.
Grupa ukonstytuowała się w 2009 r. i wydała jedyną płytę pod znamiennym tytułem „Released At Last” (ang. w końcu wydana). Album należało wypromować, więc cała trójka pojechała w trasę po klubach. Zabrała się z nimi żona i mama, która w czasie koncertów pokazywała publiczności slajdy. - Muzykowaliśmy tak przez kilka lat, a ja obserwowałem, jak ogromne postępy robi Kinga, która w wieku 18 lat nagrała pierwszą płytę „Rejestracja”, a później kolejne: „Happy Birthday”, „Dream” i „Feelings”. W końcu trio P.I.K. przestało wspólnie koncertować. Ja zacząłem grać w zespole Kingi i zająłem się menedżerowaniem, a Patryk został realizatorem dźwięku projektów siostry - opowiada Głyk senior.
Kinga robi międzynarodową karierę. Zaczęło się od coveru „Tears In Heaven” Erica Claptona. Nagranie zrobiło furorę w mediach społecznościowych. Do basistki odezwało się kilka międzynarodowych agencji koncertowych, a umowę wydawniczą do podpisania podsunął jej niemiecki Warner. Kingę, która na co dzień mieszka we Francji, okrzyknięto „wielką nadzieją europejskiego jazzu”. Nie są to pochlebstwa na wyrost. Córka Irka wystąpiła w niemieckim Leverkusen na jednej scenie w duecie z legendarnym basistą Markusem Millerem. Czy może być lepsza rekomendacja?
Nie jest łatwo godzić obowiązki muzyczne z powinnościami rodzinnymi; być opiekuńczym ojcem i równocześnie wymagającym menedżerem; usiąść przy niedzielnym obiedzie i nie zamienić ani słowa o muzyce. - Przez cały czas uczymy się oddzielać nasz biznes od naszych prywatnych spraw. To bardzo trudne, ponieważ wszyscy w rodzinie jesteśmy szalenie ambitni, chcemy grać na najwyższym poziomie i nie traktujemy muzyki przez pryzmat samych dźwięków. Zachowanie zdrowych relacji jest więc wielką sztuką, może nawet większą niż spełnienie wszystkich ambicji zawodowych - zastanawia się Głyk.
Marzy mu się kameralny duet z córką. Tylko oni dwoje. Tylko wibrafon i bas, kilka koncertów. Czy to marzenie się spełni? Na razie brakuje czasu, bo rodzina w rozjazdach, Kinga szykuje kolejną płytę, Irek też przygotowuje nowy autorski projekt. Choć pewnie łatwiej będzie zorganizować wspólny koncert niż niedzielny obiad.
Jednym z najliczniejszych klanów na naszym rynku muzycznym jest rodzina Pospieszalskich, która od wielu lat nagrywa płyty i daje koncerty - przeważnie kolędowe. Głównym organizatorem rodzinnych spotkań przy instrumentach jest najstarszy w pierwszym pokoleniu Jan - dziś głównie gitarzysta, utrzymujący jednak sporadyczny kontakt z estradą, a w przeszłości basista m.in. Voo Voo, Czerwonych Gitar i fortepianowego duetu Marek & Wacek. Filarami familijnego zespołu są jego bracia - saksofonista Mateusz (przez cały czas w Voo Voo, czasami w Tie Breaku), skrzypek i basista Marcin (znany z Tie Breaku, Armii czy 2Tm2,3) oraz trębacz i tubista Karol (kapelmistrz strażackiej orkiestry dętej OSP Gidle), który gra również na altówce i gitarze. To tylko baza, a jest jeszcze nadbudowa. W zespole udzielają się także m.in.: żona Marcina - Lidia (wokalistka), ich synowie - Nikodem (pianista i perkusista) i Mikołaj (kontrabasista, skrzypek), córka Jana - Barbara (śpiewająca skrzypaczka), i syn Franciszek (kontrabasista) z żoną Basią (śpiewającą pianistką), dzieci Karola - Paulina (śpiewa i gra na flecie) i Szczepan (trębacz i gitarzysta), synowie Mateusza - Marek (saksofonista i klarnecista) i Łukasz (pianista), oraz synowa Natalia (śpiewająca aktorka). Jak widać, tradycja artystyczna w rodzinie Pospieszalskich jest przekazywana z pokolenia na pokolenie, ale nie mogło być inaczej.
- Pochodzimy z artystycznej rodziny - wyjaśnia Mateusz Pospieszalski. - Tata był architektem, a mama plastyczką. Po domu walały się farby i pędzle, ale stało też pianino. Ojciec próbował grać na skrzypcach, aczkolwiek tak rzępolił, że zatykaliśmy uszy. Niemniej od razu wiedziałem, co będę robił w życiu, że będę grał. Odebraliśmy stosowne wykształcenie. Rodzice zapisali nas do szkoły muzycznej, a Janek nawet równolegle uczył się w liceum plastycznym. Był strach, że jak ruszymy z gitarami na ulicę, to zejdziemy na złą drogę, więc ojciec chciał nas szybko utemperować i stąd ta edukacja.
Nestor rodu bywał wymagający. Karola przymusił do gry na altówce i nie było zmiłuj - musiał ćwiczyć. Dziś muzyka nie jest jego jedynym zajęciem, bo Karol to z wykształcenia metaloplastyk. Wiolonczelista Paweł, który nie występuje w rodzinnym zespole, bo na co dzień mieszka w USA, utrzymuje się z muzyki. Ale jak tylko bywa w Polsce i nadarzy się okazja, wspiera bliskich na scenie.
W zespole Pospieszalskich panuje spory rozrzut stylistyczny. Słychać echa klasyki, muzyki ludowej, ale też piosenek pop. Podstawą są jednak kolędy, które rodzina prezentuje w okresie okołoświątecznym we własnym opracowaniu. Wyszło nawet kilka albumów.
Wiosną przyszłego roku rodzina po raz pierwszy przedstawi płytę z zupełnie innym repertuarem. - Powiem uczciwie, że byłem trochę zawiedziony prezentowaniem wyłącznie kolęd, więc z zadowoleniem wyczekuję premiery płyty „Wierszem”. Przygotowaliśmy kompozycje do twórczości Krzysztofa Kamila Baczyńskiego czy Kazimiery Iłłakowiczówny, ale sięgnęliśmy też po współczesnych autorów, takich jak: Bartek Kudasik z Zakopower czy Wojtek Waglewski z Voo Voo. Zagraliśmy już w tym roku trzy niekolędowe koncerty, co jest pewnym osiągnięciem, ale nie daje jeszcze pełni satysfakcji. Wstrzeliliśmy się w okolicznościowe uroczystości narodowo-wyzwoleńcze, a to takie trochę przyprawienie gęby. Wolałbym, aby nasza działalność nie kojarzyła się z żadnym nurtem ani ceremoniałem, tylko po prostu z dobrą muzyką - przyznaje Mateusz.
W rodzinnym zespole do głosu dochodzi młodsze pokolenie Pospieszalskich, które samo zdecydowało, że chce grać razem ze starszyzną. Jak tak dalej pójdzie, weteranów niebawem zastąpią ich wnuki. Mateusz przypomina, że sam już jest „potrójnym dziadkiem” (czwarte z wnucząt w drodze). Fajnie by było pograć we trzy pokolenia.
- Chciałoby się grać więcej i więcej. Ale kilkanaście osób na scenie to już orkiestra kameralna. I duże wyzwanie logistyczne. Choćby dojazdy. Gdyby każdy jechał własnym autem, generowałoby to wysokie koszty. Trzeba podstawiać autokar. A podobnych wyzwań jest mnóstwo. Jedynym organizatorem koncertów jest Janek między swoimi zajętościami. Chwała mu za to. Ale nie ukrywam, że przydałaby się jakaś agencja, która wzięłaby nasz rodzinny band pod swoje skrzydła. Przecież to niesamowite, że na scenie stoi kilkanaście osób o jednym nazwisku. Chyba że Jan założy taką agencję - puszcza oko Mateusz.
Był czas, kiedy Pospieszalscy kolędowali wspólnie ze Steczkowskimi - rok w rok, przez 10 lat. W kościołach, katedrach, filharmoniach, przed kamerami. Obie rodziny znają się od dawna, widywały się wiele lat wcześniej we Wrocławiu na Ogólnopolskich Spotkaniach Muzykujących Rodzin. - Nasi rodzice się znali - opowiada Mateusz Pospieszalski. - Ich ojciec i nasz ojciec byli Stanisławami. Mama Steczkowska nazywała się Danuta, a nasza Donata. Nas było dziewięcioro rodzeństwa i ich też dziewięcioro. Pamiętam z Wrocławia Justynę śpiewającą „O Sole Mio”.
- Marcin się we mnie podkochiwał. Chciał, żebym była jego dziewczyną. A Janek dogadywał, że gdyby Pospieszalscy wżenili się w naszą rodzinę, to fajne dzieciaki by się porodziły. Ja mu odpowiadałam, że są dla nas za starzy - wspomina ze śmiechem wrocławskie spotkania Agata Steczkowska.
O swojej rodzinie oraz o wspólnych koncertach napisała - razem z Beatą Nowicką - książkę „Steczkowscy. Miłość wbrew regule” (2017). Dowiadujemy się, że Marysia ma piękny altowy głos, Madzia woli śpiewać w chórkach, Krysia talent do skrzypiec odziedziczyła po dziadku Pawle, a jej brat Paweł ma tak świetną pamięć słuchową, że powtarza całe ścieżki dialogowe z filmów. I dalej: Marcin rzucił szkołę muzyczną, ale gra nadal, Justyna dyplom skrzypcowy zdała z wyróżnieniem, Cecylia z Jackiem zajęli się lutnictwem. Agata jest liderką rodziny. Ale to tata - dyrygent chórów chłopięco-męskich w kilku miastach - zorganizował rodzinny zespół i pokazywał w całej Europie. Dzieci grały i śpiewały muzykę dawną, klasyczną i sakralną. Najstarsza córka Agata siadała za pianinem i aranżowała utwory, sporo też komponowała, a dzisiaj jest dyrygentką. - Pamiętam nasze przyjazdy na wrocławskie zloty. Rodzeństwo wychodziło na scenę uformowane w pociąg. Na czele tata w roli lokomotywy, a dalej podpięte do niego dzieci niby wagoniki. „Ze stacyjki siedmiu smutków rusza pociąg krasnoludków” - śpiewał tata. Ludzie śmiali się i klaskali, a po chwili doznawali szoku, że gramy Bacha i Mozarta. Nasz poziom rósł z roku na rok. Inne rodziny grały ciągle to samo, a my nieustannie zmienialiśmy repertuar. Mówiono o nas „zjawiskowa rodzina” - opowiada Agata.
W PRL monopol na wysyłanie polskich artystów do innych krajów miał Pagart. Państwo zarabiało nawet 80 proc. wartości kontraktu. A tu niejaki Stanisław Steczkowski ze Stalowej Woli bez pomocy państwa organizował rodzinie wyjazdy w trasy zagraniczne do Belgii, Włoch czy Francji. Agata do dziś wspomina, jak po przyjeździe do Palermo burmistrz wyszedł im na powitanie, a w kościołach biły dzwony na ich cześć. Przywozili nagrody i wyróżnienia - z francuskiego Nantes, z belgijskiego Neerpelt. A w 1989 r. zaśpiewali papieżowi Janowi Pawłowi II kolędę „Oj maluśki, maluśki”. Zagraniczne sukcesy rodziny były jednak niewidoczne w Polsce. „Zachód Steczkowskich docenił, ojczyzna nie” - podsumowuje gorzko w książce Agata. A w rozmowie z DGP dodaje, że państwo zaniedbało ich rodzinę. Steczkowscy mogli być wizytówką Polski, artystami na miarę The Kelly Family czy austriackiego chóru rodzinnego Von Trappów, ale Ministerstwo Kultury nie dofinansowywało familii. Zmęczeni trasami i zajęci każdy swoim życiem zawodowym Steczkowscy na przełomie mileniów przestali wspólnie występować, a śmierć Stanisława w 2001 r. ostatecznie pogrzebała rodzinne muzykowanie w wymiarze koncertowym.
Z całej rodziny największą popularność zdobyła Justyna, która w połowie lat 90. przebojem wkroczyła do muzyki pop udaną płytą „Dziewczyna szamana” z piosenkami przygotowanymi przez Grzegorza Ciechowskiego. Tytułowy utwór oraz „Oko za oko, słowo za słowo” odniosły wielki sukces kasowy i katapultowały Steczkowską do piosenkowej ekstraklasy. Rodzina nie podzielała powszechnego zachwytu.
- Tata uważał pop za mało ambitne zajęcie, zwłaszcza dla wykształconej i muzykalnej dziewczyny. Nie był zadowolony, że Justyna odstawiła skrzypce i nie chciała grać klasyki. Ale to jej decyzja, miała prawo. Zajęła się swoją kariera, przestała z nami występować. Za to ludzie postrzegali nas przez pryzmat Justyny. Myśleli, że gramy i śpiewamy pop u niej w chórkach. A to tata nas rozsławił poprzez zorganizowanie rodzinnego zespołu i wysyłanie go w świat. Justyna tylko wzmocniła naszą rozpoznawalność i markę Steczkowskich - tak to widzi Agata, która nadal profesjonalnie zajmuje się muzyką - prowadzi chóry, komponuje muzykę do filmów, nagrywa płyty, ma autorskie audycje w Polskim Radiu.
Bo choć w muzykalnej rodzinie najważniejsza jest praca zespołowa, to - jak w każdej drużynie - często górę biorą soliści. ©℗
Nie brakuje nam rodzin, które lubią pograć, pośpiewać i pochwalić się tym publicznie. I to takich, których muzyczne pokrewień- stwo nie sprowadza się do promocji utalentowanej córki przez ojca wokalistę
Materiał chroniony prawem autorskim - wszelkie prawa zastrzeżone. Dalsze rozpowszechnianie artykułu za zgodą wydawcy INFOR PL S.A. Kup licencję
Reklama
Reklama