Było ich trzech, później dochodziło jeszcze kilku… Taka jest historia wielu najważniejszych zespołów, które powstały w latach 80.

Tego się chyba mało kto spodziewał. Po pięciu latach przerwy T.Love wraca do grania. Po drodze była solowa płyta Muńka „Syn miasta”, ciężka choroba wokalisty, pandemia. Kapela przypomniała o sobie albumem „Hau! Hau!”. Płyta jest nowa, ale skład dokładnie taki sam, jak na płycie „King” (1992). Poza Muńkiem Staszczykiem T.Love znowu tworzą „Perkoz” (Jacek Perkowski), „Nazim” (Paweł Nazimek), Sidney Polak i Jan Benedek. Starzy, dobrzy znajomi.
– Zbliżało się 40-lecie kapeli – opowiada Muniek. – Spotkałem się z Jankiem Benedkiem i powiedziałem, że wpadłem na pomysł grania w składzie z „Kinga”. I co on na to. „Ale jak to tak, znowu razem, po latach? A jak nie będziemy się dogadywać?”. „Ja się zajmę scalaniem bandu, a ty się zajmij muzyką”. Janek zaproponował nagranie nowego albumu. Podesłał mi próbne nagrania. Posłuchałem i zacząłem pisać teksty. A jak już byłem gotowy, zwołałem chłopaków na spotkanie u mnie w ogrodzie. To była narada wojenna. I konkluzja: robimy premierowe kawałki. Wróciła chemia między nami.
Ale nie od razu było pewne, że koledzy zejdą się po latach pod reaktywowanym szyldem. Benedek miał pomysł odświeżenia formuły i zaangażowania młodych muzyków. Muniek nie był do tego przekonany. – Nie mam nic do młodych. Jest wśród nich wielu utalentowanych muzyków. Dobrze grają, ale nie za bardzo kumają Clashów czy Stonesów. A jak poznałem Janka lata temu, to mi go dziennikarz Piotrek Bratkowski rekomendował jako „polskiego Keitha Richardsa” (gitarzystę Stonesów – red.). Wróciłem do starych kumpli, bo chciałem powrotu do tamtych riffów, do rockandrollowego grania – przekonuje Muniek.
T.Love w latach 80. był w zasadzie licealnym zespołem z Częstochowy (do czego nawiązuje piosenka „IV LO”). Chłopaki z robotniczej dzielnicy założyli w szkole kapelę, która nagrała pierwsze piosenki, pojechała do Jarocina, zaczęto puszczać ją w radiu. To była, zdaniem Muńka, „chłopacka jazda”, a nie żaden poważny projekt.
Kiedy chłopaki dorośli, upadał socjalizm, a gospodarka wolnorynkowa bez sentymentów obchodziła się z młodocianymi marzycielami. Muniek najpierw pojechał w celach zarobkowych do Anglii, a po powrocie przestawił T.Love na profesjonalne tory. Nie wrócił do Częstochowy, został w Warszawie, gdzie poznał nowych kumpli, w tym właśnie Janka, z którym teraz – po prawie 30 latach przerwy – znów spotkał się w macierzystej kapeli.
Z Benedkiem to zawsze była „szorstka przyjaźń”. – Nagraliśmy razem kultowe płyty T.Love – „Pocisk miłości”, „Kinga”. Rozstaliśmy się, bo dochodziło między nami niemal do sparingów. Byliśmy młodzi. Ale co jakiś czas wracaliśmy do siebie. W 2006 r. Janek napisał gościnnie dwie singlowe piosenki na płytę „I Hate Rock’n’Roll”. A kiedy cztery lata później robiłem solowy album, znów do niego zadzwoniłem – wspomina Muniek.
Wiele zespołów nie może ze sobą wytrzymać i przestaje grać. A jeśli nie przestaje, to muzycy stają na scenie możliwie najdalej od siebie, mają różne garderoby, dojeżdżają każdy swoim samochodem. Dlatego kumpelskie relacje na scenie i poza nią są cenne, ale coraz rzadziej spotykane. Muniek przyznaje, że zawsze kierował się w życiu zasadą „gram z tym, kogo lubię”. I że nie potrzebuje w kapeli wirtuozów, tylko kumpli.
Pytam, jak długo przetrwa ten nowy-stary T.Love? Czy „Hau! Hau!” to jednorazowy koleżeński wyskok, a po kilku zagranych riffach drogi Muńka, Janka i reszty składu znowu się rozejdą? – Jesteśmy dorosłymi facetami w dość zaawansowanym wieku. Nie będziemy się bić o dziewczyny. Ile to potrwa? Teraz o tym nie myślę. Cieszę się, że udało się pozbierać chłopaków i znowu grać koncerty – mówi wokalista T.Love.

W każdym z nich inna krew

„Było nas trzech / W każdym z nas inna krew / Ale jeden przyświecał nam cel / Za kilka lat / Mieć u stóp cały świat / Wszystkiego w bród…” – tak zaczynają się słowa „Autobiografii” Perfectu; piosenki, która jest nazywana „rockowym hymnem”, ale też „głosem pokolenia”, co stanowi pewien paradoks. Otóż utwór opowiada o paczce przyjaciół z podwórka, ich młodzieńczych przeżyciach, problemach i dylematach, które powinny być bliskie w zasadzie tylko wąskiemu gronu wtajemniczonych, które po latach z rozrzewnieniem wspomina swoją młodość. Jednak język, którym operuje autor tekstu Bogdan Olewicz – pisząc o nieporadnych wprawkach na gitarze (sam próbował gry na basie i to jemu zszedł paznokieć), zbieraniu pocztówek dźwiękowych, osiedlowych bójkach, inicjacjach seksualnych, piciu alpagi i przyziemnych marzeniach o zakupie dżinsów – okazał się zrozumiały dla ludzi urodzonych i wychowanych w PRL. A przywołane w piosence sytuacje były zbiorowym przeżyciem zdecydowanie większej grupy niż jakaś osiedlowa paczka. Pewnie to zadecydowało, że Bogdan Olewicz, Andrzej Mogielnicki i Zbigniew Hołdys (pozostali dwaj bohaterowie „Autobiografii”) rzucili polską estradę na kolana.
Zanim Hołdys z Olewiczem napisali w latach 80. wiele przebojów dla Perfectu, 20 lat wcześniej mieszkali w Warszawie po sąsiedzku i często spotykali się – a to na podwórku, a to u któregoś w domu, żeby posłuchać muzyki z Radia Luxembourg (jest o nim mowa w „Autobiografii”). Olewicz mieszkał na rogu dzisiejszej al. Jana Pawła II i al. Solidarności i gdy przechodził przez skrzyżowanie, i szedł ul. Ogrodową, mógł wstąpić do Hołdysa. Dwie przecznice dalej – na Nowolipkach – mieszkał Mogielnicki (później tekściarz, przede wszystkim Lady Pank), a po drugiej stronie dzisiejszego Muzeum Historii Żydów Polskich POLIN można było spotkać wychodzącego z domu przyszłego wokalistę Budki Suflera – Romualda Czystawa. Część chłopaków z paczki chodziła do liceum im. Frycza Modrzewskiego w Śródmieściu, część na Pradze – do Władysława IV (Olewicz spotkał tam m.in. klawiszowca Blackoutu Krzysztofa Dłutowskiego). Młodzi koncertowali w pobliskim domu kultury Anatol (Hołdys z Czystawem założyli tam hipisowski zespół Kwiaty Warszawy) i urządzali po piwnicach bitwy gitarowe – ktoś grał usłyszaną w radiu piosenkę Beatlesów, ktoś inny dorabiał do niej funkcje gitarowe i prześcigano się, kto zagra dany kawałek w wersji bliższej oryginałowi. Objawieniem „bitew” był młody Dariusz Kozakiewicz (mieszkał w bloku naprzeciwko Olewicza), który kunsztem gitarowym zasłynął na całą Warszawę. Dorobił się ksywy „polski Jimi Hendrix” i w wieku 19 lat trafił do wielkiego Breakoutu, a wcześniej grał w kapeli Kilku, trenując w zakrystii kościoła na Pradze, gdzie na basie sekundował mu Bogdan Kowalewski – przyszły basista Maanamu. Wszyscy wszystkich dobrze znali.
Kumpli z podwórka łączyła muzyka, której nie dało się – jak dziś – posłuchać w streamingu. Płyta uchodziła za luksus. Kto miał dostęp do zagranicznych winyli, stawał się duszą każdego towarzystwa. – Oryginalne płyty zachodnie były dostępne wyłącznie w komisach zwanych antykwariatami płytowymi. Z reguły były mocno zużyte i kosztowały majątek. Nikogo z nas nie było na nie stać. Pozostawały jeszcze pocztówki dźwiękowe, wynalazek sprytnej prywatnej inicjatywy, które można było za kilka złotych nabyć w kantorku na pięterku obok wejścia do kina Metro na rogu Hożej i Marszałkowskiej – wspomina Olewicz.
Kolekcjonerzy spotykali się na targach książek i prasy pod Pałacem Kultury. Tam na giełdzie dało się sprzedać, kupić lub wymienić płyty. Wśród sprzedających dominowali młodzi ludzie, których rodzice pracowali w centralach handlu zagranicznego lub jeździli na placówki dyplomatyczne i wracali z workiem zachodnich płyt. Posiadacze takich skarbów zakładali młodzieżowe fankluby i dyskutowali o muzyce. W Warszawie krąg fanów tworzyli m.in. późniejsi dziennikarze Wojciech Mann, Krzysztof Szewczyk i Maria Szabłowska, przyszły minister finansów Andrzej Olechowski z bratem Jackiem czy znany dziś reżyser serialowy Paweł Karpiński. No i oczywiście Olewicz z przepastną płytoteką.
Znajomi wymieniali się płytami. – Wymiana pozyskanej płyty wewnątrz grupy wyglądała bardzo ciekawie, ponieważ z reguły był dość napięty limit czasowy, po którym płyty musiały wrócić do właścicieli. Trzeba było być czujnym i dyspozycyjnym. Na szczęście większość z nas miała już wymarzone telefony stacjonarne. Wyglądało to mniej więcej tak. Wieczorem dzwoni telefon: „Mam nowego Dylana. Interesuje cię? Dobra, przylecisz na plac Dzierżyńskiego o drugiej w nocy i masz płytę do piątej rano” – relacjonuje autor „Autobiografii”.
Dorastające towarzystwo przeniosło się później do klubów studenckich, głównie do warszawskiego Klubu Medyków. Tam działał śpiewający kabaret Salon Niezależnych Jacka Kleyffa, nad legendarnym „Mrowiskiem” pracował zespół Klan, przychodził Wojciech Waglewski, a Zbigniew Hołdys z późniejszymi muzykami Perfectu zakładał zespół Dzikie Dziecko. Klub Medyków, do którego ciągnęła cała Warszawa, od roku jest zamknięty na głucho. Pozostały wspomnienia, jak te z „Autobiografii”.
Bohaterom piosenki udało się opuścić piwnicę. Olewicz z Mogielnickim zyskali pozycję w show-biznesie jako twórcy wielu przebojów. Hołdys stał się najważniejszą postacią polskiego rocka lat 80. i choć od tamtego czasu koncertuje rzadko, nadal jest aktywny w mediach i ma wielu wyznawców, którzy liczą się z jego głosem. „Oto wyśnił się wielki sen całej trójki” – można sparafrazować „Autobiografię”.

A kto miał garaż?

Przenoszenie szkolnych i koleżeńskich układów na scenę to nie specjalność Warszawy. Tak samo było choćby na Śląsku. Bodaj największą karierę zrobiło tam trio w składzie: Józef Skrzek, Apostolis Anthimos i Jerzy Piotrowski, czyli SBB (Silesian Blues Band albo Szukaj, Burz, Buduj). Grupa ćwiczyła w piwnicy rodzinnego domu Skrzeka w Siemianowicach Śląskich, by w ciągu ledwie kilku lat stać się rewelacją progresywnego rocka na skalę europejską.
– Warto się rozprawić z mitem na temat garażowych kapel. Takich zespołów w Polsce nie było. W tamtych czasach garaże posiadali właściciele domków jednorodzinnych. Chłopaki z bloków grali w klubach osiedlowych czy właśnie po piwnicach – przekonuje Dariusz Dusza, gitarzysta m.in. Śmierci Klinicznej, Shakin’ Dudi czy zespołu Darek Dusza i Demony. Sam z tym pierwszym zespołem terminował w piwnicy. Ale zaczynał od szkolnej kapeli o nazwie NDST. W skali ocen oznacza to ocenę niedostateczną, ale w liceum, do którego chodził Dusza, skrót rozwijano następująco: Niekonwencjonalnie Działające Stowarzyszenie Twórcze. Duszy partnerowali koledzy z ogólniaka, a formacja pierwszy koncert zagrała dla dzieci z okazji mikołajek. Zapłatą były trudne wtedy do zdobycia pomarańcze i czekolada. Później muzyk zdał na uczelnię, ale paczka kumpli trzymała się mocno – wspólnie wymyślili szyld Śmierć Kliniczna i załatwili sobie miejscówkę w klubie studenckim Gwarek w Gliwicach. Dostali miejsce w klubowej piwnicy, która przypominała rupieciarnię. Posprzątali ją, pomalowali (w graffiti), przerobili na salę prób i spędzali tam czas od wczesnego popołudnia do bardzo późnego wieczora.
– Za komuny nie było tylu rozrywek co teraz. W domach nikt nie siedział, bo wiało nudą, dlatego chodziło się z kumplami grać. Wielu chłopaków w liceum brzdąkało na jakimś instrumencie, więc nabór do kapeli odbywał się w naturalny sposób. Nikt nie dawał ogłoszenia w internecie, bo go nie było. Funkcjonowała poczta pantoflowa i tą drogą rozchodziły się informacje – wyjaśnia Dusza. Takim sposobem do Śmierci doszlusował wokalista Jerzy Mercik. On jeszcze chodził do liceum, reszta już studiowała. Kwestia wieku nie miała znaczenia. Zresztą w dalszym ciągu nie ma – mój rozmówca zakłada coraz nowsze i… młodsze zespoły, bo spoiwem jego rockowych formacji nie jest metryka, tylko to, czy z kimś mu towarzysko po drodze, czy nie. Dusza zawsze wolał grać z ludźmi, których zwyczajnie lubił. Mogli nie być wirtuozami – wystarczyło, że byli fajnymi kolegami.

Zupełnie inny świat

Nigdy nie ma pewności, czy kumpelska kapela osiągnie coś ponad amatorską miarę. Przeskok z piwnicy na estradę nie jest wcale oczywisty. I nie zawsze przychodzi łatwo.
– To dziwne uczucie – tak ten moment określa Dusza. – W piwnicy jest żywioł, a na scenie trzeba nagle wszystko ogarniać, na wszystkim się znać. Debiutując na Jarocinie w 1982 r., dowiedziałem się, co to jest odsłuch do wokalu, i że bez dobrego akustyka koncert jest do bani. Wtedy, grając drugi koncert w historii Śmierci Klinicznej, spojrzałem za siebie, zobaczyłem ogromną scenę i perkusistę, do którego miałem teraz dziwnie daleko. Panika, trema i obawa, czy pod względem technicznym koncert się nie posypie… Tego typu refleksje nie nękały mnie, kiedy brzdąkałem na gitarze z kolegami w piwnicy.
Jeśli granie w chłopackiej kapeli potraktować jako „podwórkową bandę”, to w przypadku Śmierci Klinicznej nie była to zbyt hermetyczna grupa. Czasami doskakiwali nowi ludzie, i to z dość daleka, bo Mateusz Pospieszalski i Antoni Gralak, którym Śmierć udzieliła gościny, przybyli z oddalonej od Gliwic o ok. 70 km Częstochowy.
Pod Jasną Górą grano sporo rocka, a nawet jazz, i to za sprawą młodych gniewnych z jednej dzielnicy. – Marcina i Matusza Pospieszalskich właściwie znam od zawsze – przyznaje Antoni „Ziut” Gralak, który z braćmi występuje od lat w zespole Tie Break. – Mieszkaliśmy Pod Górką. Ten pierwszy, jak miał kilka lat, trzymając gitarę jak kontrabas, grał i śpiewał dla nas takim cieniutkim głosikiem „Don’t Let Me Down” Beatlesów. Był niesamowity, zresztą jak jego o rok młodszy brat Mateo. Ten, jak zaczął koncertować, to trzeba mu było dwie poduchy na krześle podkładać, żeby nieborak mógł dosięgnąć klawiatury, ale nim doszło do występu, zespół i publiczność biegali po okolicy w poszukiwaniu Mateusza, który spotkał jakichś łobuzów, poszedł z nimi rżnąć w piłkę i zapomniał o koncercie – wspomina ze śmiechem „Ziut”.
W jednej paczce poza „Ziutem” i braćmi byli też basista Krzysztof Majchrzak („typ intelektualisty”) i gitarzysta Janusz „Yanina” Iwański („nadwrażliwy romantyk”). Ale tę bandę bardziej kręcił jazz. Wpadali do „Ziuta” do domu z widokiem na klasztor, palili blanty i dopalali jedną czarną płytę za drugą – a tam Miles Davis, John Coltrane, Ornette Coleman i James Brown. Liczyły się muzyka i dziewczyny. Gralak wspomina, że kluby rywalizowały ze sobą o publiczność i jeśli chłopak na perkusji dobrze swingował, dziewczyny wpadały potańczyć, za nimi chłopaki i zbierała się widownia – było dla kogo grać. Wszyscy nosili się modnie – „dziewczyny w spódnicach mini ze spojrzeniem bikini” i chłopaki w rozszerzanych spodniach i butach rollingstonkach. Przed wejściem na salę trzeba było rytualnie wypić alpagę, aby lepiej bajerować koleżanki.
– I tak to się kręciło: gitara, kwas, dziewczyny w mini, ulubiona kapela i swingujące miasto. Jednak wszystko kiedyś się kończy, ale big-beat przed zejściem zdążył jeszcze zatrzepotać odjazdową, psychodeliczną jazdą, po czym padł nieżywy. Zaniemógł na zawsze. Muzyka stała się mniej kontaktowa, przeniosła się do sal koncertowych. Długie, wlekące się kompozycje inspirowane muzyką poważną i gitarzyści smędzący te swoje pentatoniczne, niekończące się sola, to się stało niestrawne. Dziewczyny pierwsze zwęszyły, co się dzieje, i szybko przeniosły się na dancing, gdzie dalej mogły tańczyć, tylko że już dla mniej odlotowych gogusiów. My zostaliśmy na lodzie – do młodzieńczych wspomnień „Ziuta” wkrada się nieco goryczy.

Z podwórka do talent show

A dziś? Współczesne zespoły, które zdobywają estradowy rozgłos, rzadko kiedy zaczynają razem na podwórku, w piwnicy, na ulicy. Weźmy Trzynastą w Samo Południe z Wrocławia – przecież pretendowała do miana polskiego Lynyrd Skynyrd czy Motörhead. Muzycy poznali się w liceum, zmontowali zespół, zagrali na szkolnej imprezie, w końcu zaczęli się pojawiać w klubach. I zostali zauważeni. Zaliczyli konkurs talentów w telewizji, wydali płytę w dużej wytwórni, objechali duże festiwale, po czym… zniknęli z rynku. Grający na harmonijce ustnej Amadeusz Kuźniarski dziś zagląda w usta pacjentom – został dentystą.
Podobny los spotkał kapelę Curly Heads, w której objawił się Dawid Podsiadło. Grupa licealistów z Dąbrowy Górniczej stała się chlubą szkoły – występowała z okazji świąt i obchodów. A gdy wyszła poza szkolne mury, dostała się m.in. do programu „Mam talent”. Podsiadło opowiadał mi, że jurorzy widzieli go w kolejnej rundzie pod warunkiem, że zostawi zespół i pokaże się jako solista, ale Dawid zaprotestował: „Przyszliśmy tu jako Curly Heads i wyjdziemy stąd jako Curly Heads”.
Podsiadło od początku fantastycznie rokował. Jego pierwszy solowy album „Comfort and Happiness” – z przebojami takimi jak „Nieznajomy” czy „Trójkąty i kwadraty” – spodobał się publiczności. Sprzedano ponad 150 tys. egzemplarzy debiutanckiej płyty, która ustawiła karierę wokalisty. Później nagrał „Annoyance and Disappointment” (2015), aż w końcu przyszedł na czas na „Małomiasteczkowego” (2018) i Podsiadło stał się polskim królem popu. A jego szkolni koledzy z macierzystego zespołu? Curly Heads wydało udaną płytę „Ruby Dress Skinny Dog” (2014), ale po latach trudno się oprzeć wrażeniu, że był to raczej ukłon wytwórni w stronę Podsiadły, która chciała za wszelką cenę mieć go u siebie, więc przeznaczyła część budżetu na docenienie jego licealnej pasji, ale z zespołem nikt nie wiązał szczególnych nadziei. Ostatni wpis na Facebooku Curly Heads pochodzi sprzed czterech lat. Podsiadło przebąkuje w wywiadach, że chciałby z dawnymi kolegami nagrać nowy album, ale po czerwonym dywanie kroczy sam.
Żeby mieć szansę na karierę, muzycy migrują z małych miejscowości do dużych miast. W Warszawie łatwiej zaistnieć. Koronnym przykładem Podsiadło, który zamienił Dąbrowę Górniczą na stolicę. Mówił mi w wywiadach, że przeniósł swoją bezpieczną przestrzeń z rodzinnego miasta i w obcym mieście stworzył sobie swoją małą okolicę. O tym także jest „Małomiasteczkowy”.
Z Mogilna (woj. kujawsko-pomorskie) do Warszawy wyprowadził się śpiewający gitarzysta Mateusz Holak – lider Kumka Olik, która nigdy nie wypierała się swojego pochodzenia. Wręcz była z niego dumna, bo Stanisław – ojciec Mateusza i jego brata Jakuba (grał w zespole na basie) – rozsławił ponad 10-tysięczne miasteczko za sprawą zespołu Malarze i Żołnierze oraz piosenki „Po prostu pastelowe”. Synowie poszli śladami ojca, ale grupa Kumka Olik po wydaniu kilku płyt i zdobyciu ogólnopolskiej rozpoznawalności zaprzestała działalności. Mateusz przeniósł się do Warszawy i założył hiphopowy duet Małe Miasta. Na ostatniej płycie „Plecy pomników” w piosence „Chcę to powiedzieć ci” rapuje: „Chciałbym złapać cię za rękę / Wjechać na ostatnie piętro Pałacu / I pokazać ci nasze mieszkanie / Wyglądamy jak rodzynki w placku”. Holak osiadł na Saskiej Kępie i choć zespół uważa za warszawski, sam nie czuje się warszawianinem. Jego korzenie zostały w Mogilnie. – Rynek muzyczny w Warszawie tworzą de facto ludzie napływowi – mówi lider Małych Miast.
Na premierowym odsłuchu „Pleców pomników” – urządzonym na domówce – pojawiło się ok. 50 osób. Mało kto był z Warszawy, w zasadzie większość to przyjezdni.