Każdej legendzie do twarzy z pomnikiem. Słynna na całym globie grupa ABBA postanowiła zejść z cokołu, żeby raz jeszcze przejść do historii.

Najpierw wyznanie osobiste. Kiedy 11 grudnia 1982 r. ABBA po raz ostatni zaprezentowała się publicznie podczas telewizyjnego talk-show „The Late, Late Break fast Show” w Sztokholmie, miałem niecałe siedem miesięcy. Być może miłość do muzyki popowego kwartetu ze Szwecji wyssałem z mlekiem matki… Nie mogło być inaczej, skoro rodzice swoją znajomość zawdzięczają ABBIE i ugruntowywali ją na dyskotekowym parkiecie, namiętnie tańcząc przy „Super Trouper”. To piosenka o szukaniu osobistego szczęścia w tłumie ludzi mimo oślepiających świateł scenicznych (Super Trouper to nazwa reflektorów koncertowych), które widzi gwiazda piosenki po wyjściu na estradę, ale mimo admiracji tłumu czuje się samotna. Czyli to w gruncie rzeczy utwór o miłości, jakich wiele w repertuarze ABBY - w sam raz na pierwszą randkę i kolejne romantyczne spotkania.
„Super Trouper” dało tytuł siódmemu albumowi mieszanej grupy wokalnej, który ujrzał światło dzienne pod koniec 1980 r. Jeden z wielu największych przebojów, były też przecież „Waterloo”, „Mamma Mia”, „Dancing Queen”, „Knowing Me, Knowing You” czy „Thank You for the Music”.
Zwycięskie Waterloo
Hitów ABBA nagrała na pęczki. Ale czy mogło być inaczej, skoro Benny Andersson - zanim zaczął komponować wielkie szlagiery i stał się członkiem legendarnego kwartetu - zaczynał przygodę z muzyką w rockowej kapeli The Hep Stars, która pretendowała do miana „szwedzkich Beatlesów”? Mogło… potoczyć się różnie, bo droga ABBY na szczyt światowych list przebojów wcale nie była taka łatwa, jak się dzisiaj wydaje.
W dużym skrócie: ojcem tego sukcesu jest Stig Anderson - menedżer, producent muzyczny, a także założyciel wytwórni płytowej Polar Music, który potrafił wyławiać młode talenty. Któregoś razu wpadł na trop Anderssona oraz na Björna Ulvaeusa, wtedy muzyka Hootenanny Singers. To Stig Anderson namówił Benny’ego i Björna do założenia spółki autorskiej. Panowie zaczęli pisać utwory prezentowane na Melodifestivalen - szwedzkich eliminacjach do Konkursu Piosenki Eurowizji. Podczas jednego z telewizyjnych programów Ulvaeus poznał swoją przyszłą żonę Agnethę Fältskog, natomiast Andersson zakochał się w poznanej przy okazji radiowej audycji Anni-Frid Lyngstad (Fridzie) i pomógł jej w wydaniu debiutanckiej płyty. Cała czwórka weszła w skład powstającego kwartetu. Nazwę kapeli wymyślił Stig Anderson.
Sukces (i to ogromny) przyszedł, ale nie od razu. Początkowo kwartet muzykował dla przyjemności - w trakcie wspólnych wakacji na Cyprze Frida, Agnetha, Benny i Björn improwizowali na plaży, bawiąc stacjonujących na wyspie żołnierzy ONZ. Zespół miał duży potencjał, był zapraszany do radia, dostał swój program kabaretowy, ale piosenki - jak „Hej, Gamle Man” o członku Armii Zbawienia - krótko gościły na listach przebojów i interesowały najwyżej lokalny rynek muzyczny. Kolejno podejmowane próby przebijania się do uszu i serc słuchaczy za pośrednictwem Melodifestivalen były nieudane, zgłaszane utwory odrzucano. Mimo to zespół nie dawał za wygraną. Piosenka „She’s My Kind of Girl” bardzo spodobała się w… Japonii i dopiero singel „People Need Love” z pierwszej płyty „Ring Ring” zaskoczył i w ojczyźnie członków grupy, i w USA - piosenka weszła do rankingu prestiżowego tygodnika muzycznego „Billboard”. Naprawdę wielkim hitem stało się jednak dopiero „Waterloo” - glamrockowa piosenka mówiąca o przeznaczeniu skazującym dotychczas odporną na męskie zaloty dziewczynę na wieczną miłość tak przypadła wszystkim do gustu, że utwór wygrał Eurowizję w 1974 r.
O ABBIE zrobiło się głośno na całym świecie. A płodny kwartet sypał kolejnymi przebojami jak z rękawa. W latach 70. ogromną moc miały zapowiadające długie płyty single, bo podsycały oczekiwanie na longplaya, którego często kupowało się dla jednej lub dwóch piosenek, aby móc non stop słuchać z domowego gramofonu przebojów. Nie było internetu, YouTube’a, strumieniowania muzyki. Coraz bardziej popularni Szwedzi świetnie odczytywali masowe gusta. Jeśli ktoś nie zakochał się w longplayu „ABBA”, z pewnością mógł polubić single. „SOS” i „Mamma Mia” pilotowały właśnie trzecią płytę studyjną skandynawskiego kwartetu. A listy przebojów pękały w szwach od piosenek Fridy, Agnethy, Benny’ego i Björna.
Polska wódka i szwedzkie show
Cały świat chciał nie tylko słuchać Szwedów z płyt winylowych, lecz także zobaczyć gwiazdy na żywo. W listopadzie 1974 r. grupa wyruszyła w swoją pierwszą trasę po Europie. Poza Skandynawią, odwiedziła też m.in. Austrię, Szwajcarię i Republikę Federalną Niemiec. Wkrótce królowe i królów piosenki pop mieli zobaczyć także Polacy. A konkretnie telewidzowie Studia 2. Występ ABBY z 13 listopada 1976 r. do dziś uchodzi za jedno z największych przedsięwzięć rozrywkowych Telewizji Polskiej. Zespół akurat prezentował światu czwarty album „Arrival” z takimi hitami jak „Fernando”, „Dancing Queen” czy „Money, Money, Money”. Zwłaszcza pierwszy z nich zrobił furorę - piosenka sprzedała się w nakładzie 10 mln egz. na całym świecie, co czyni ją jednym z najlepiej sprzedających się singli wszech czasów. Przyjazd takiej gwiazdy do Polski musiał zrobić wielkie wrażenie. I zrobił.
Pobytowi zagranicznych gości towarzyszyło wielkie zainteresowanie. Jako pierwsza (dzień przed pozostałą trójką) do Polski przybyła Agnetha - można ją było spotkać na zakupach w Domach Towarowych Centrum. Zespół został zakwaterowany w samym centrum Warszawy, w hotelu Forum (dzisiejszy Novotel), pod którym kłębiły się tłumy sympatyków. Goście zaliczyli wycieczkę po mieście. W programie uwzględniono zwiedzanie Starówki, oglądanie Pałacu Kultury, a miejsce, gdzie dzisiaj stoi hotel Sheraton przy pl. Trzech Krzyży, posłużyło za scenerię do kręconego teledysku do piosenki „SOS”. W końcu odbyła się konferencja prasowa, podczas której obie wokalistki spróbowały polskiej wódki. Ale wszystko to było uwerturą do najważniejszego, czyli koncertu w studiu telewizyjnym.
Maciej Orański, autor książki „ABBA w Polsce”, zapamiętał wiele niuansów, takich jak zejście zespołu ze schodów podczas otwierającej koncert piosenki „Dancing Queen”: „Muzycy mieli świadomość, że są na wysokości ponad 6 metrów. Schody były bez balustrady. Reżyser programu (Tomasz Dembiński - red.) musiał długo namawiać Agnethę i Fridę, by odważyły się z nich zejść. Pomogli Benny i Björn, schodząc na próbę po schodach wyłożonych folią. Dopiero po tym dziewczyny zdecydowały, że też to zrobią. To zejście było piękne”. Koncert podobał się do tego stopnia, że chyba wtedy mało kto zwracał uwagę na wykorzystanie playbacku. Tak postanowił menedżer Stig Anderson - niby dla lepszego efektu, a tak naprawdę chodziło o pozostawiającą wiele do życzenia jakość dźwięku polskich produkcji telewizyjnych.
Ale co tam dźwięk - liczyła się obecność gwiazd na małym ekranie. Program w Studiu 2 oglądał dziewięcioletni wówczas Jacek Skrzypczak, który do dziś jest wielkim fanem ABBY. Muzyki uczył się u swojego wujka z gramofonu Bambino. Leciały z niego piosenki Alibabek, Czesława Niemena, Skaldów czy Czerwonych Gitar. Ale pierwsza świadoma fascynacja konkretnym wykonawcą przyszła za sprawą ABBY oraz Studia 2.
- Młodsi tego nie pamiętają. Studio 2 to był blok programowy emitowany przez telewizyjną Dwójkę tylko w wolne soboty, które w tamtych latach przypadały raz w miesiącu. Gierkowska komuna postanowiła w ramach propagandy sukcesu choć raz w miesiącu dać Polakom delikatny powiew Zachodu. Emitowano więc w tym bloku lepsze filmy niż zwykle, ciekawsze programy publicystyczne czy popularnonaukowe, więcej sportu ujmowanego bardziej w kontekście ciekawostkowym, wywiady ze znanymi ludźmi, no i oczywiście muzykę. Kiedy Mariusz i Bożena Walterowie postanowili zaprosić ABBĘ, zespół był na absolutnym szczycie popularności. Jak większość telewidzów usiadłem w sobotę przed odbiornikiem i oglądałem Studio 2. Wiadomo było, że puszczą coś interesującego. No i puścili. Niektóre piosenki już znałem, np. „Waterloo” z racji sukcesu odniesionego na Eurowizji. Wówczas radio i telewizja na okrągło nadawały tę piosenkę. Inny kawałek ABBY, „Hasta Manana”, z polskim tekstem spopularyzowała w Polsce Anna Jantar - wspomina Jacek Skrzypczak. Dodajmy, że na fali popularności szwedzkiego kwartetu powstawała całkiem nowa piosenka pod znanym tytułem - inną „Dancing Queen” Janusza Kondratowicza i Wojciecha Trzcińskiego zaśpiewała Halina Frąckowiak.
Wracając do Studia 2, nie tylko 9-letni Skrzypczak usiadł tamtego dnia przed telewizorem. Wielu jego rówieśników też tego dnia podziwiało ABBĘ. W poniedziałek było o czym rozmawiać w szkole. A kiedy organizowano akademię, koleżanki Jacka przebierały się za Agnethę lub Fridę i występowały na korytarzu szkolnym z playbacku do piosenek „SOS” czy „Fernando”. Kiedy mój rozmówca nieco podrósł i dostał pierwszy magnetofon kasetowy, polował na puszczane w radiu piosenki ABBY i przegrywał je z kasety na kasetę. I tak do 1981 r., czyli do wydania albumu „The Visitors”, ostatniej na długie lata płyty ABBY. Zespół przygotowywał się do serii rozstań. Muzycy rozstawali się z publicznością, Björn z Agnethą, a Benny z Fridą.
Bez siebie, ze sobą
ABBY już nie było, ale jej piosenki przetrwały. Nie tylko w radiu, także w kanonie popkultury. Na kanwie niezapomnianych przebojów powstawały nawet sztuki teatralne, jak musical „Mamma Mia!”, którego światowa prapremiera odbyła się w kwietniu 1999 r. w Prince Edward Theatre na londyńskim West Endzie. Krytycy ciepło przyjęli sztukę, którą w ciągu sześciu lat pokazano w Londynie ponad 1,5 tys. razy. Później spektakl był wystawiany m.in. na nowojorskim Broadwayu, a także w Australii. Przetłumaczono go na wiele języków (w tym flamandzki, chiński, koreański czy indonezyjski). Renesans zainteresowania przyniosła hollywoodzka wersja musicalu z Meryl Streep z 2008 r. (reż. Phyllida Lloyd).
Polska wersja „Mamma Mia!” miała premierę w lutym 2015 r. na deskach stołecznego Teatru Muzycznego Roma. Przekładów tekstów dokonał dziennikarz, tłumacz i były kierownik literacki Romy Daniel Wyszogrodzki. Pytam, czy wymagało to dodatkowego wysiłku w postaci przystosowywania treści utworów ABBY do dzisiejszych i polskich realiów. - Każdy przekład ma swoją specyfikę, każdy zastawia na tłumacza inne pułapki. W przypadku musicalu „Mamma Mia!” piosenki były lekkie, łatwe i przyjemne, a więc ich polskie wersje musiały nosić te same cechy, co z pozoru wydawało się proste. Bo utwory grupy ABBA uchodzą za powszechnie znane, co wcale nie znaczy, że takie są. Sam się o tym przekonałem, pracując nad tłumaczeniami. Pamiętamy melodie i szlagworty, ale czy na pewno wiemy dokładnie, o czym one mówią? Ja nie wiedziałem. I odkryłem kolejny z powodów, dla których ten musical osiągnął tak spektakularny, światowy sukces. Wszystkie te piosenki są o czymś, opowiadają historie, rysują relacje międzyludzkie. To dlatego tak naturalnie wpisały się w oryginalną i ciekawą opowieść - przekonuje Wyszogrodzki. Szczerze przyznaje też, że dopiero pracując nad polską wersją przedstawienia, docenił literacką stronę tekstów spółki autorskiej Andersson-Ulvaeus. Trud się opłacił, bo Björn, który zaszczycił polską premierę spektaklu swoją obecnością, nie ukrywał zachwytu nad poziomem prezentowanym przez artystów Romy.
Po repertuar ABBY sięgało mnóstwo artystów, którzy ścigali się, kto lepiej zaśpiewa piosenki popularnego zespołu. Aż w końcu kwartet ponownie przemówił. W listopadzie 2021 r. po 40 latach przerwy ukazała się nowa płyta ABBY. „Voyage” to zestaw 10 piosenek, choć nie wszystkie są całkiem nowe. Utwór „Just a Notion”, reklamowany teraz jako drugi singiel, częściowo był już gotowy w 1978 r., kiedy grupa pracowała nad repertuarem do albumu „Voulez-Vous”. Wtedy nagrano tylko wokale, natomiast partie instrumentalne przygotowano raz jeszcze, już pod kątem płyty „Voyage”. Z ciekawostek dla ortodoksyjnych fanów: „Just a Notion” w wersji demo zostało upublicznione na składance „ABBA Undeleted” w połowie lat 90., kiedy pod nieobecność zespołu wypuszczano na rynek wiele wspomnieniowych wydawnictw ku pamięci kwartetu.
Premierowy album podzielił fanów, krytyków muzycznych i ludzi show-biznesu. - Chyba nikt, łącznie ze mną, nie wierzył, że kiedykolwiek usłyszymy jeszcze coś nowego w wykonaniu ABBY, chociaż takie deklaracje częstokroć padały z ust niektórych członków zespołu. Dojrzawszy muzycznie przez tych 40 lat, utwierdziłem się w przekonaniu, że „The Visitors” jest jego najlepszą i najambitniejszą płytą. Mimo „Voyage”, który oczywiście bardzo mi się podoba. Cieszę się, że kompozytorzy Benny i Björn nie kombinowali przy stylistyce, że ABBA pozostała tą samą ABBĄ co kiedyś, a wokalistki, w szczególności Frida, nic nie straciły ze swoich charakterystycznych wokali, choć tyle lat już upłynęło - mówi z sentymentem w głosie Skrzypczak.
Ludzie z branży muzycznej dla nowej ABBY nie są tak łaskawi jak fani. - To nie jest płyta z przebojami. Może główny singiel nawiązuje do starej ABBY i to wystarczy, żeby ponieść płytę i odtrąbić sukces. Niemniej numery nie są szczególnie udane, są wręcz słabe artystycznie, na pewno nie na miarę nowej płyty Adele. Nawet nie porównujmy - mówi Stanisław Trzciński, kulturoznawca i promotor koncertowy. Zastrzega jednak, że ma należyty szacunek dla dokonań szwedzkiego kwartetu. Kiedy w drugiej połowie lat 90. pracował w Polygramie (dzisiejszy Universal Music), posłuchał rzadkich edycji piosenek ABBY i przypadły mu do gustu bardziej niż oklepane przeboje w radiu. Ma dużą słabość np. do hiszpańskiej wersji „Thank You for the Music”, którą czasem puszcza w swoich audycjach radiowych.
- Mieli masę czasu, zbierali materiał latami, aż uznali, że mają piosenki na płytę. Świat nie zawył z zachwytu, więc następnej chyba nie będzie - mówi dziennikarz muzyczny Roman Rogowiecki. - Trudno zauważyć, że od ostatniej płyty minęło 40 lat, bo muzycy ABBY trzymają się starej, sprawdzonej formuły: melodyjnie, miło dla ucha i z odrobiną niepotrzebnego lukru. Nie wpadli w pułapkę „auto tune” czy niezbędnej dzisiaj elektroniki. Są sobą i to się ceni.
Nowa płyta to jedno. Drugie to trasa koncertowa, która ma się rozpocząć 27 maja. Serię koncertów zaplanowano w Londynie, w specjalnie zbudowanej na tę okazję ABBA Arenie na terenie Queen Olympic Park. Do środka ma wejść 3 tys. ludzi. Ale nie będą to typowe występy, tylko… wirtualne, z wykorzystaniem technologii „motion capture”, jak w grze komputerowej najnowszej generacji. Słynne przeboje zaśpiewają „ABBAtary” - cyfrowe wcielenia szwedzkich muzyków.
- Fascynujące jest to, że ABBA chce pchnąć globalny rynek muzyczny do przodu i zorganizować całą trasę koncertową „bez siebie, ze sobą”. Zobaczymy na scenie trójwymiarowe postacie, które będą imitowały oryginalne osoby. To absolutne novum, choć holograficzne koncerty zdarzały się już przy okazji różnych wydarzeń artystycznych, np. podczas festiwalu Coachella w Kalifornii, ale dotychczas nikt nie podjął się takiego wyzwania w postaci serii występów. To ewidentnie krok do przodu i jako pierwsza postawi go ABBA. Odczuwam jednak niedosyt. Żałuję, że muzycy choć raz nie wyjdą razem na scenę w tej wirtualnej trasie. To jednak dziwne. Pierwszy koncert, np. w Sztokholmie, mógłby być tradycyjny - uważa Trzciński.
Czas na nową misję
- Każdy prawdziwy artysta ma wielkie ego i potrzebuje poklasku. ABBA trzymała się dzielnie tyle lat, bo miała filmy i musical o sobie, ale wreszcie… pękła - komentuje Rogowiecki. A powrót zespołu ma kilka wymiarów. Można mówić o niemijającej tęsknocie fanów, sporych pieniądzach ze sprzedaży płyty oraz o chęci ożywienia legendy z wykorzystaniem nowych technologii. Jednych to zachwyca, drugich nie. - Ogólnie uważam, że nie jest to udany comeback - twierdzi Trzciński. - Nie wiem, jakie były wszystkie cele artystów. Jeżeli chcieli zarobić porządne pieniądze, to je zarobili. Podobno wyprzedali całą trasę. Nie wróżę jednak globalnego sukcesu finansowego, takiego, jaki osiągają Rolling Stones czy U2 albo topowe amerykańskie piosenkarki. W skali europejskiej to będzie oczywiście duża rzecz. Z pewnością zadziała sentyment, który łatwo zmonetyzować. Mnie się wydaje, że ów powrót nie doszedłby do skutku, gdyby nie duża popularność musicalu oraz fabuły „Mamma Mia!” z Meryl Streep.
A ten sentyment ciągle jest bardzo silny i pożądany. - Wracamy chętnie do piosenek tej grupy, ponieważ zajmują one stałe miejsce w naszym życiu; nigdy nie przestały rozbrzmiewać, towarzyszą nam przez cały czas, jak przeboje Beatlesów czy Queen. Są ponadczasowe, czego najlepszym dowodem ich teatralna reinkarnacja we wspomnianym już musicalu „Mamma Mia!”. Oczywiście muzyka zespołu to już popularny kanon - podkreśla Wyszogrodzki.
Jedno nie ulega wątpliwości. Szwedzki kwartet niczego nikomu nie musi udowadniać: ani sobie, ani zaprzysięgłym fanom, którzy są z zespołem na dobre i złe, czy jest on, czy go nie ma. - Po nagraniu płyty „Voyage” zespół ogłosił tym razem definitywny koniec działalności. Z jednej strony szkoda, z drugiej może to i dobrze. Przed wydaniem ubiegłorocznej płyty trochę się obawiałem, czy ten album nie zdmuchnie czegoś ulotnego, czy nie zepsuje legendy, która rosła od pamiętnej Eurowizji. Na szczęście obawy okazały się nieuzasadnione. Niech więc zostanie, jak jest. Każdemu należy się emerytura. Cieszę się, że moja 45-letnia przygoda z ABBĄ pozostawiła tyle niezapomnianych piosenek, które właściwie cały czas pobrzmiewają mi w głowie. Jedno jest pewne: drugiego takiego zespołu już nie będzie - twierdzi Skrzypczak.
Björn Ulvaeus, autor ponad 150 przebojów, które zachwyciły cały świat, nie zamierza jednak przechodzić na emeryturę. W ubiegłym roku został wybrany na przewodniczącego Międzynarodowej Konfederacji Związków Autorów i Kompozytorów (CISAC). Ma w ciągu trzyletniej kadencji aktywnie walczyć o przestrzeganie praw autorskich oraz o większe wynagrodzenia twórców za muzykę udostępnianą i odtwarzaną w internecie. „Miałem cudowne życie jako twórca piosenek i artysta, szczęśliwie ciesząc się wieloma sukcesami. Teraz mam inne możliwości, mogę starać się pomóc kolejnym młodym twórcom w ich życiu zawodowym. Jestem głęboko przekonany o słuszności misji CISAC na rzecz zapewnienia lepszych i bardziej uczciwych warunków dla autorów” - powiedział po wyborze na szefa reprezentującej 4 mln twórców organizacji. Kto, jak nie on, lepiej rozumie ten piosenkarski świat.