Moja twarz stała się znana, piosenki popularne. Należało coś zmienić. Zaczęłam od muzyki.
Moja twarz stała się znana, piosenki popularne. Należało coś zmienić. Zaczęłam od muzyki.
Gdzie teraz jesteś: w Żywcu, Londynie, Nowym Jorku?
W Warszawie.
A czy wiesz, co mówi o tobie stołeczna ulica?
Nie mam pojęcia [śmiech].
Mówi, że Brodce odbiła palma.
[dłuższe milczenie] I co w związku z tym?
Chodzi o to, że użyczyłaś głosu palmie w centrum Warszawy, prosząc mieszkańców w jej imieniu o więcej szacunku dla przyrody i planety.
Wkręciłeś mnie. Było tak: Muzeum Sztuki Nowoczesnej zgłosiło się do mnie z propozycją, abym użyczyła głosu palmie. Ona jest trochę namiastką Kalifornii w naszym mieście, fajnym zderzeniem egzotyki i tropików z szarym krajobrazem Warszawy. Czymś, co tutaj kompletnie nie pasuje. A ja od początku kibicowałam pomysłowi tej instalacji. Faktycznie, wygłosiłam dramatyczny komunikat do mieszkańców. Zrobiłam to z ogromną przyjemnością. Było to o tyle trudne, że należało to zaniepokojenie palmy wiarygodnie przekazać. Przyroda jest dla mnie ważna, choć nie jestem ekologiczną aktywistką.
Tylko „planetarną patriotką”? Takie określenie padło w tej odezwie do mieszkańców.
Kłopot w tym, że temat ekologii i troski o planetę totalnie przykryła pandemia koronawiusa. Z drugiej strony planeta się pewnie mocno zregenerowała przez ostatni rok, więc wspaniale byłoby ją utrzymać w tej kondycji. Ten apel miał do tego zachęcać.
Palma na rondzie de Gaulle’a, trochę jak tęcza na pl. Zbawiciela, wśród wielu nie wzbudziła przesadnego entuzjazmu. Mamy problem z tolerancją tego, co odmienne i to też chciałaś zakomunikować?
Zawsze opowiadam się za dialogiem i zachęcaniem do większej tolerancji. Dlatego przemówienie głosem palmy było mi na rękę.
Czyli popierasz np. Strajk Kobiet, który chce, aby szanować prawo każdej kobiety do decydowania o sobie?
Oczywiście. I mam nadzieję, że tego typu ruchy nie pójdą na marne, a energia tych ludzi pomoże w przewartościowaniu pewnych spraw, postaw. Ono wyjdzie nam tylko na dobre – mocno w to wierzę.
Na okładce nowej płyty oglądamy pięcioletnią Monikę pozującą z wężem, który – jak sama wspomniałaś w wywiadach – symbolizuje pokusy i grzechy czekające w przyszłości na dorosłą dziewczynę. Dałaś się zwieść na pokuszenie?
To zdjęcie zawsze było dla mnie ważne, ale nie planowałam wykorzystywania go publicznie. Wróciło do mnie przy okazji tej płyty. Patrzę na siebie z dzieciństwa i trochę tęsknię za tamtą niewinnością, naiwnością, nieświadomością. Mała dziewczynka, jeszcze nie kobieta. Ale na fotografii oplata mnie wąż, który kojarzy się biblijnie i jest atrybutem seksualności przypisywanej kobietom. Łatwo się natknąć na obrazki kobiety z wężem w popkulturze, co jest pokusą do ulegania stereotypom i skrótowemu myśleniu o nas jako o nosicielkach bardzo określonego zestawu cech.
Wizerunek kobiet jest niesprawiedliwy?
Zdecydowanie tak, ale dotyczy to nie tylko kobiet. Mężczyzn także poddaje się presji oczekiwań – że będą silni, odważni, twardzi, po prostu męscy. Takie oczekiwania powodują później traumatyczne przeżycia. A przecież spotykamy na swojej drodze różnych ludzi: wrażliwych facetów oraz kobiety, które nie czekają, aż mężczyzna weźmie je pod opiekę, tylko same biorą sprawy w swoje ręce, bo wiedzą, czego chcą od życia.
Takie jak ty.
Sceniczny wizerunek kobiety, która zajmuje się popową muzyką, też jest bardzo jasno określony. Ma być naiwna, a to, co śpiewa, nie niesie ze sobą większych wartości intelektualnych. Trudno się z tego wyzwolić. Uciekam przed zamykaniem mnie w takie ramy, ale też zdaję sobie sprawę z mojego niełatwego charakteru. A płyty, koncerty, obecność w branży… To wszytko dodatkowo hartuje. Zdaję sobie sprawę z przylgnięcia do mnie wizerunku twardej kobiety. To jest też pancerz ochronny, aby być traktowaną poważnie, co przy 160 cm wzrostu i drobnej posturze nie jest takie proste w świecie zdominowanym przez mężczyzn. Potrafię sama o sobie decydować, mam pełną kontrolę nad tym, jak układa się moja kariera, a ludzie, z którymi pracuję, liczą się z moim zdaniem. Ten pancerz ma mnie chronić przed próbą lekceważenia tego, co robię.
Czy kiedykolwiek ktoś dał ci odczuć, że jesteś tylko kolejną szansonistką od śpiewania ładnych refrenów i z tego powodu traktował cię z wyższością?
Bywało, że tak się czułam. Szukałam drogi odwrotu i próbowałam pokazać, że to w ogóle nie jestem ja. Decyzje o zmianie gatunku muzycznego, w którym się teraz poruszam, czy stworzeniu w pełni autorskiej płyty, jak w przypadku „Grandy”, były podyktowane koniecznością odcięcia się od próby deprecjonowania mnie jako artystki. Moja twarz stała się znana, piosenki popularne. Należało coś zmienić. Zaczęłam od muzyki. Ale to lekceważące podejście czasami do mnie wraca. Teraz zajmuję się reżyserią klipów, a 99 proc. osób na planie to mężczyźni, którzy wszystko wiedzą najlepiej. Nie jestem zawodową reżyserką, realizuję swoje wizje z pomocą ludzi, którzy mają większe doświadczenie, ciągle się uczę. I słyszę za plecami pomrukiwania starych wyjadaczy: „Co ta mała wie o robieniu filmów”. Takie gadanie tylko mnie mobilizuje, bo jestem szalenie ambitna i kiedy słyszę, że czegoś nie potrafię, rodzi się we mnie bunt. Ja nie dam rady?
Wyjazd za granicę był ucieczką od rodzimej branży? Dlatego nagrywasz płyty na Zachodzie?
Nie, tworzę płyty za granicą dla samej siebie, żeby sprawdzić się w nowych warunkach, opuścić swoją strefę komfortu, bo życie w rutynie i doświadczanie tego samego po raz kolejny jest dla mnie twórczo nieciekawe. Chcę się rozwijać, więcej nauczyć, nawiązać kontakty z interesującymi ludźmi. Mówisz o uciekaniu. Dobra, może jest to jakaś forma ucieczki, ale od uwikłania w polski rynek muzyczny. Chcę być artystką międzynarodową i europejską, poczuć, że mam równe szanse z innymi osobami, które też tam startują. Ale nie chodzi o chorą ambicję. Robię to także dla przygody. Praca nad płytą z producentem w Londynie czy Los Angeles skutkuje ciekawą kulturowo wymianą myśli. Na pewno robiąc płytę tam, a nie tu, ludzie w studiu nie czują presji, że przyjechała znana Brodka i jej nowa płyta musi prześcignąć poprzednie. Taka współpraca jest od początku niezapisaną kartą. I to mi bardzo odpowiada.
Lubisz zaczynać za każdym razem od nowa?
Tworzenie nowej płyty to jest zawsze bardzo trudny czas: wielu pytań, niepewności, dylematów, które muszę rozstrzygnąć. Unikając presji, która w Polsce na mnie ciąży, jest mi dużo łatwiej podejść do robienia czegoś nowego, nie myśląc, jak to zostanie odebrane. Mam głowę wolną od założeń. Daję się ponieść tylko temu, co mi w duszy gra. A jeśli się nad czymś zastanawiam, to nad tym, czy te piosenki mi odpowiadają.
W Polsce Brodce musi się udać?
Polska jest miejscem, gdzie oceniamy każdego i na każdym kroku. Ludzie wiedzą, jak ktoś inny powinien wyglądać, jak się zachowywać, co robić – taka nasza mentalność. Mamy mnóstwo ekspertów od wszystkiego. To przeszkadza w skupieniu się na pracy. Oczywiście, nie da się omijać pułapek zastawionych przez ludzi, którzy mają wobec ciebie konkretne oczekiwania. Ileż ja się nasłuchałem, co mam grać, co śpiewać, że powinnam robić muzykę taką jak na „Grandzie”, bo to się sprawdziło i podobało ludziom... A ja postanowiłam ciągle coś zmieniać w muzyce i teraz ludzie oczekują kolejnej zmiany. Gdybym nagrała płytę podobną do „Clashes”, pewnie spotkałaby się z dużym rozczarowaniem.
Czyli już nie możesz się powtarzać?
Nawet nie chcę, ale wolę się nie powtarzać dla samej siebie niż spełniać wymagania publiczności. Tylko wtedy, gdy sama decyduję, jestem w stanie obronić później nowy materiał. Dlatego najnowsza płyta, tak samo jak poprzednie, jest autentyczna, a nie wykalkulowana i wykreowana.
W piosence „Game Change” śpiewasz, że nigdy nie będziesz taka jak wcześniej. To już przesądzone?
Niczego w życiu nie można być do końca pewnym [śmiech].
Do muzyki z „Grandy”, której rok temu stuknęło 10 lat, pozostał ci zatem tylko sentyment, ale powrotu do niej nie będzie?
Czy ja wiem? „Granda” była dla mnie pomostem do robienia dalszych autorskich rzeczy. Nigdy nie myślałam, że jeśli coś się sprawdziło, to warto to powtarzać. Rozwój, a nie stanie w miejscu. Teraz przeżywam najbardziej twórcze lata w moim dotychczasowym życiu artystycznym – tak to odbieram. Czuję ogromny apetyt na robienie nowych rzeczy, stawianie sobie kolejnych wyzwań, wchodzenie w dotąd nieznane mi role. Jestem szczęśliwa na tym etapie kariery i słuchacze to akceptują.
Powiedziała spełniona artystka...
Nie, spokojnie. Znajdzie się na pewno jeszcze wiele rzeczy, do których będę dążyć. Fajnie jest jednak czuć satysfakcję z tego, co się robi. A ja jestem wielozadaniowa – chcę tworzyć muzykę, kręcić fabularne teledyski. To kosztuje dużo czasu, energii i nerwów, ale warto to robić. Dla tej satysfakcji.
Mówisz o przyszłości, ale chyba inspiruje cię przeszłość. Tak jak w teledysku do piosenki „Hey Man” – jest w nim trochę wirtualnego świata, a trochę świata retro, znanego z filmów szpiegowskich à la James Bond.
Z każdą płytą odbywam podróż sentymentalną do przeszłości. Przy „Grandzie” to był powrót do folkloru, który jest ważną częścią mojego DNA. Przy „Clashes” dałam dojść do głosu wspomnieniom moich pierwszych doświadczeń muzycznych, kiedy śpiewałam podczas mszy i kiedy słuchaliśmy w kościele muzyki organowej. Podczas pracy nad nowym albumem wyobraźnia popchnęła mnie w stronę lat 90., a surowe próbki piosenek przywodziły na myśl oglądane dawno temu koncerty Nirvany w MTV.
Co ci jeszcze w duszy gra z tamtych muzycznych staroci?
Duży wpływ wywarły na mnie pierwsze płyty Björk. Lata 90. to w ogóle był ciekawy czas dla muzyki. Powstawało mnóstwo fascynujących gatunków: trip hop, brit pop, na topie była Nirvana. I tamte klimaty są wytrychem do tej płyty. Całkiem nieświadomie zabrnęłam w taką stronę. Udzieliło się to nie tylko piosenkom, ale przede wszystkim teledyskom, które estetycznie nawiązują do obrazów Briana de Palmy czy klipów Beastie Boys. Stosuję mnóstwo popkulturowych cytatów, ale ten album pod tym względem nie jest wyjątkiem, bo na „Clashes”, w teledysku do „Up And The Hill” mamy ewidentną aluzję do „Bohemian Rhapsody” Queen. Takich kalek znajdzie się więcej. Jestem nimi nafaszerowana.
Tytuł płyty „Brut” też jest taką kalką?
Brutalizm kojarzy się z architekturą, ale mnie pasował do wizualnych działań. W klipie do piosenki „Hey Man” kontynuuję opowieść o mieście Brut, które pojawiło się we wcześniejszym teledysku. To surowa przestrzeń miejska osadzona trochę w realiach starych filmów sensacyjnych w stylu „Mission: Impossible”. Mamy agentki na tropie wpływowego mężczyzny. Jedna z nich zaciąga go do łóżka, ale seks to tylko pretekst, chodzi o kradzież osobowości. Bo bycie mężczyzną w tym mieście ma wielką wartość i ułatwia funkcjonowanie – tak samo jak często bywa w prawdziwym życiu. Mamy tu odwrócenie ról płciowych, ale podane z humorem.
Można by to określić modnym teraz słowem „gejmczendżer”, któremu poświęcasz osobną piosenkę. Czy twoim zdaniem żyjemy właśnie w rzeczywistości radykalnej zmiany, która nie dotyczy wyłącznie kwestii kobiet i mężczyzn?
Tak, a pandemia to zjawisko przyśpieszyła. Wszystko się zmienia: pojęcie płci, klimat, nawet nasze relacje międzyludzkie, bo przy tym „wielkim bumie” cały świat przeszedł na zdalne sterowanie. Nie mam pojęcia, jakie to będzie miało skutki społeczne.
Co masz konkretnie na myśli?
Najbardziej szkoda mi młodych ludzi, dla których kilkumiesięczne zamknięcie w domach z rodzicami i rodzeństwem, brak kontaktu z rówieśnikami i szkolne zajęcia online będą miały fatalny wpływ na zdrowie psychiczne. Dzisiejsze nastolatki żyją w zupełnie innej normalności niż ja w ich wieku. Ta generacja wchodzi w dorosłość w nowym świecie, ale nie wiadomo, jaki on będzie.
Reklama
Reklama