To ona zaśpiewała „Barcelonę” dla Woody’ego Allena. Teraz Giulia Tellarini jeździ po Europie z solowym projektem Petra von Papagei

Twoje solowe koncerty są dość nietypowe: na scenie jesteś tyko ty i papuga.

Giulia Tellarini: Na początku chciałam występować zupełnie sama, ale zabrakło mi odwagi. Potrzebowałam towarzystwa. Pomyślałam, że przecież nie mogę zabrać mojego labradora – jest za duży. Dlatego wzięłam papugę. Śpiewam covery w pięciu różnych językach,wszystko polega zatem na powtarzaniu tego, co zrobili inni, więc papuga bardzo tu pasuje. Stąd wzięła się Lola i tak narodził się projekt Petra von Papagei.

Co Lola robi na scenie?

Właściwie to, co chce. Mam ją od trzech miesięcy, cały czas się uczy, wciąż jest trochę nieprzewidywalna. Czasami reaguje na moje zachowanie, a czasami po prostu zasypia. Ale sama świadomość, że jest ze mną na scenie, dużo mi daje.

Nie chcesz śpiewać własnych kompozycji?

Covery zaczęłam śpiewać dawno temu, gdy mieszkałam jeszcze w Berlinie. Wychodziłam na ulicę albo przychodziłam do pubów i śpiewałam. Gdy powstał zespół Giulia y los Tellarini, nie miałam czasu, żeby występować solo.Agrupa nie chciała grać coverów. Czasami proponowałam coś w stylu: „Skoro jesteśmy w Niemczech, to złóżmy hołd Marlenie Dietrich albo Ute Lemper”. Odpowiedź zawsze brzmiała: „Nie. Gramy tylko swoje kompozycje”.Tym razem nie chcę iść na żadne kompromisy.Mam ze sobą jedynie walizkę, zestaw podkładów muzycznych w komputerze i klatkę z papugą. Mogę podróżować, gdzie chcę i kiedy chcę. Jestem wolna.

Jak długo przygotowywałaś projekt Petra von Papagei?

Trzy miesiące: wystarczyło, by przygotować sobie wszystkie podkłady instrumentalne, nagrać kilka partii pianina i gitary, kilka chórków. Chciałam zabrać w trasę akordeon, ale uznałam, że nie gram na tyle dobrze, by akompaniować sobie w standardach jazzowych albo soulowych. Przez ponad dwa miesiące występowałam w Paryżu, potem przyjechałam na cztery koncerty do Polski. Najchętniej występuję po prostu na ulicy. Chciałam tak zrobić także w Polsce, ale zdaje się, że u was ulicznych muzyków postrzega się jak żebraków.

Tak, u nas kultura muzyków ulicznych nie jest tak rozwinięta jak na Zachodzie.

Szkoda, bo w graniu na ulicy chodzi przede wszystkim o to, żeby poznawać ludzi, rozmawiać z nimi – to się doskonale sprawdza w Paryżu czy w Nowym Jorku.

A w Barcelonie?

Kiedyś tak było, ale teraz ustanowiono prawo zakazujące publicznego występowania na ulicy.Ato wielka strata, bo wielu znakomitych artystów zaczynało kariery właśnie tak, np. Manu Chao. To cudowne doświadczenie, czasami trudne, ale fantastyczne, rozwijające. Twój występ nie jest umówiony, nikt się nie zdenerwuje, jeśli na koncert nie przyjdą widzowie. Idziesz, dokąd chcesz, i śpiewasz, co chcesz.Robisz własny show i cokolwiek się wydarzy, to będzie wspaniałe.

Ważny jest także kontakt z ludźmi.

Kiedy występujemy z zespołem w dużych salach koncertowych, niemal nie widzę swojej publiczności. Po koncertach ludzie podchodzą, proszą o autograf na płycie, ale nikt nie ośmieliłby się zaprosić mnie na obiad czy na kawę.A gdy grasz na ulicy, takie rzeczy się zdarzają. Ludzie po prostu przechodzą obok ciebie i czasami robią zdjęcia, przynoszą smakołyki dla papugi. Dzielą się ze mną swoimi doświadczeniami, niektórzy pytają, czy mogą ze mną zaśpiewać. Przynoszą mi rysunki, które zrobili podczas mojego występu, przysyłają zdjęcia. Uwielbiam obserwować taką publiczność, zgadywać, jakie będą jej reakcje. Niemal zawsze znajdzie się jakiś szarmancki typ, który podejdzie i powie: „Och, mademoiselle, pewnego dnia zrobi pani karierę!”.

Co ci dają takie spotkania?

Przede wszystkim czerpię olbrzymią energię od ludzi, czuję ich wsparcie. Inspirację do pisania piosenek daje mi samo podróżowanie. I świadomość, że mimo różnic kulturowych wszyscy dzielimy te same doświadczenia: złamane serca, problemy rodzinne albo finansowe, niepewność i strach przed przyszłością.Zmieniają się kultury, ale w środku wszyscy jesteśmy tacy sami.To dlatego muzyka tak samo działa na wszystkich. Nieważne, czy słuchają cię biedni studenci, czy bogaci modnisie z Saint-Germain- -des-Prés albo Champs Élysées – wszyscy w pewnym momencie reagują podobnie.

Może dlatego, że śpiewasz piosenki, które wszyscy znają. Jakie covery znalazły się w twoim repertuarze?

Mam przygotowanych naprawdę wiele, wiele piosenek. Śpiewam m.in. piosenki Edith Piaf, Charles’a Aznavoura, Yves’a Montanda,Serge’a Gainsbourga, wiele standardów amerykańskich i angielskich jazzowych.To muzyka mojego dzieciństwa, taka, jakiej słuchała moja matka. Ale czasami śpiewam też nowe rzeczy, zwłaszcza jeśli zrobią na mnie wrażenie. Niedawno odkryłam fantastycznego wokalistę z Brazylii – Thiago Pethit – i postanowiłam włączyć jego utwory do mojego repertuaru.Zasada jest prosta: śpiewam to, co mnie inspiruje. Najważniejsze, żeby pokazać, że naprawdę kochasz muzykę, że ci na niej zależy. Przecież ja nigdy nie zaśpiewam „Kabaretu” tak jak Liza Minnelli, ale chcę pokazać, jak ważna to dla mnie muzyka. Jeśli swoim śpiewem udowadniasz, że muzyka ma na ciebie wpływ, daje ci wielką energię, jeśli to jest autentyczne i szczere, ludzie to zauważą i nikt nie będzie cię oceniał.

Planujesz nagranie albumu z coverami?

Kilka już nagrałam na filmowe soundtracki, m.in. „The Look of Love” Burta Bacharacha do filmu „Oczy Julii”czy wariację na temat „In Between Days” The Cure do filmu „Tu vida en 65’”. Petra von Papagei to więcej niż koncerty – to rodzaj performance’u, na płycie nie udałoby się oddać tego klimatu. Ale nawet gdybym zdecydowała się nagrać album z coverami, nie wiedziałabym, które wybrać.Wtej chwili mam opracowanych ponad trzysta piosenek, a wciąż wybieram nowe.

Wrócisz do zespołu?

Potrzebowałam przerwy. Pracowałam z Giulia y los Tellarini przez pięć lat. Próbowałam namówić zespół, żeby też zrobili sobie przerwę, ale nikt z nich nie chciał. Ale nie opuściłam ich, cały czas komponujemy nowe piosenki.

Uciekasz teraz od popularności, jaką przyniósł wam pierwszy album?

Początek był fantastyczny, nie chciałabym od tego uciekać. Pierwszą płytę skomponowaliśmy w dziesięć dni i to było coś wielkiego.Dopiero drugi album „L’arrabbiata” to już była ciężka praca. Półtora roku pisania utworów, kłótnie, spory, emocjonalne napięcie, które słychać w tych piosenkach. Ta płyta była dla mnie sporym rozczarowaniem i myślę, że dla reszty zespołu też.

Co się stało?

Historia Giulia y los Tellarini to historia miłosna.Zakochałam się w producencie, założyliśmy grupę. Pierwszy album był więc owocem prawdziwej pasji, namiętności.Drugi w jakiś sposób także odzwierciedla nasz związek, to, jak się zmienił: ustatkowaliśmy się, kupiliśmy dom i psa. „No dobra, to skomponujmy coś.Co teraz czujesz?”. „Nic”. „OK, ale musimy coś nagrać, bo mamy kontrakt”.To było straszne. Jak seks bez namiętności. Od strony technicznej ten album nie był wcale zły, ale nic, kompletnie nic mnie z nim nie łączy. Bardzo chcę nagrać trzeci album z Giulia y los Tellarini, ale to musi być coś, za czym będą stały prawdziwe emocje. Jestem pewna, że taką płytę można napisać w tydzień, ale potrzeba inspiracji.To dlatego występując solo i podróżując po świecie, narażam się na niebezpieczeństwo. Jak wielu ludzi, którzy szukają natchnienia. Ch