Czy "King Animal", pierwszy od 15 lat album Soundgarden dźwiga miano najbardziej oczekiwanej rockowej płyty roku?

Otwierający szósty album Soundgarden „King Animal” numer o znamiennym tytule „Been Away Too Long” nie daje złudzeń, że kapela nie chce zmieniać swojej mocnej, rockowej drogi, a stara się grać z pazurem jak w początkach grunge’u. Oczywiście jak by napisał Marcin Świetlicki w kolejnym wersie „Finlandii”: „Już nigdy nie będzie tak brzmiącego i działającego na wyobraźnię grunge’u jak 20 lat temu w Seattle”. Mimo to nowe płyty Pearl Jam czy Alice in Chains pokazują, że kapele wyrosłe z tamtego okresu potrafią dzisiaj grać prawdziwego, zadziornego, wciągającego rocka. Soundgarden swoją nową płytą dołączają do tego grona.

Oczywiście, cokolwiek by nagrali, to grunge’owym ultrasom zawsze będzie za mało. Pamiętajmy jednak, że panowie Chris Cornell i spółka mają po czterdziestce, a rynek muzyczny przypomina ten z początku lat 90. tak samo jak wyrób czekoladopodobny gorzkie arcydzieło w tabliczce spod rąk cukierników Wedla. Soundgarden po tym, jak wznowili działalność dwa lata temu, konsekwentnie przygotowywali fanów na nowy materiał. Najpierw wydali retrospektywny album „Telephantasm”, później pierwszy koncertowy krążek „Live on I-5” i jeszcze numer „Live to Rise” do ścieżki dźwiękowej filmu „The Avengers”. Chris Cornell, Matt Cameron, Kim Thayil i Ben Shepherd dali też sporo koncertów. Wreszcie powrócili do Seattle, do Studia X i z wieloletnim kompanem Adamem Kasperem, współpracującym z Nirvaną czy Pearl Jam, zarejestrowali premierowy materiał. To mocna, rockowa płyta, pełna surowych, ciężkich gitar, dudniącego basu i rytmicznego perkusyjnego łomotu. W ich towarzystwie idealnie sprawdza się chrypka Cornella.

Na dokładkę w numerze „Eyelid’s Mouth” jest gitara członka legendarnych Temple of the Dog (wraz z Cornellem), Mad Season i oczywiście Pearl Jam Mike’a McCready’ego. Ich wspólny numer to jedna z najlepszych części „King Animal” – proste, rytmiczne grzmoty z dobrą solówką. Jest też miejsce na łagodniejsze brzmienia. „Black Saturday” spokojnie pasowałoby do unplugged Alice in Chains. Jeszcze znakomite, zaskakujące finałowe bluesowe „Rowing”. Na „King Animal” nie ma megahitów na miarę „Black Hole Sun”, ale to wartościowa, rockowa jazda, dobrze sprawdzająca się jako całość i zyskująca przy kolejnym przesłuchaniu. Takiego Cornella i spółkę bez cienia żenady polecam tym, którzy swego czasu nosili za duże koszule w kratę i niespecjalnie wypielęgnowane długie włosy. Czas, by Soundgarden pojawili się u nas z tym materiałem na koncertach.

Soundgarden | King Animal | Universal Music | Recenzja: Wojciech Przylipiak | Ocena: 4 / 6