Arcade Fire swoją nową płytą „Reflektor” po raz kolejny w świat współczesnego rocka wprowadzili element baśniowy.

Kapela z Montrealu prawdopodobnie nigdy nie wyda już zwyczajnej płyty. Każdemu ich krążkowi towarzyszy ogromna otoczka promocyjno- medialna gwiazdy, a sami muzycy tworzą kolejny patetyczny muzyczno-liryczny spektakl. Arcade Fire jest na nie za bardzo możliwej do zawrócenia drodze, podobnie jak U2 czy Coldplay. Naznaczył ich status wielkiego zespołu. O dziwo Arcade Fire, wbrew dwóm innym wspomnianym zespołom, wychodzą z tej pułapki zwycięsko. Ich czwarty studyjny, podwójny krążek „Reflektor” to zbiór przeróżnych brzmień i nawiązań pięknie składający się w całość. Świat zachwycili debiutem „Funeral” sprzed dziewięciu lat. Krążek kupiło ponad pół miliona fanów, a krytycy po obu stronach Atlantyku okrzyknęli go najlepszym debiutem ostatnich lat. Nazwano ich następcami grup pokroju U2 i Talking Heads, dostali nominację do Grammy i Brit Awards.

Zachwycili aranżacjami, ekspresją osadzoną w gitarowej tradycji i inspirowaną dokonaniami gigantów gatunku, ale niezwykle świeżą i otwartą. Drugi krążek „Neon Bible”, mniej eklektyczny niż debiut, ale po raz kolejny mocno osadzony w tradycyjnym, podniosłym rocku, zadebiutował na drugim miejscu list przebojów w Ameryce i Wielkiej Brytanii. Do trzeciego albumu „The Suburbs” do eklektyzmu i mistyki dołączyli sporą dawkę humoru i cytatów chociażby z synthpopu. Zresztą mistycyzm w ich przypadku nie powinien dziwić. Wokalista kapeli Win Butler studiował religioznawstwo, a współautorka piosenek i jego małżonka Régine Chassagne w młodości grywała na organach w kościele. „The Suburbs” dało im kolejną nominację Grammy (także pierwszą nagrodę), dwie statuetki Brit Awards i szczyty na wielu listach przebojów. Po trzech latach dali światu nowy krążek „Reflektor”. Włożyli w niego mnóstwo pracy, a do współpracy zaprosili wielkie nazwiska muzycznego świata. Produkcją krążka zajął się James Murphy, lider nieistniejącego już zespołu LCD Soundsystem, współzałożyciel kultowej wytwórni DFA.

Już w singlowym numerze „Reflektor” słychać gościnnie samego Davida Bowiego. Klip do niego, a w zasadzie niemal 10-minutowy film nakręcił mistrz teledysków Anton Corbijn. W ramach promocji zespół zagrał koncert w telewizyjnym show „Saturday Night Live”, z którego minifilm zrobił syn Francisa Forda Coppoli, Roman. Wystąpili w nim chociażby Ben Stiller, Zach Galifianakis, Michael Cera, James Franco i Bono. W ramach promocji w Nowym Jorku kilka miesięcy temu pojawiły się graffiti z logo zespołu i datą premiery. Zresztą przez to zespół miał małe problemy, bo oskarżono ich o niszczenie czyjejś własności. Jedną z inspiracji dla albumu były film Marcela Camusa z końca lat 50. „Czarny Orfeusz” i tragiczne miłosne historie pokroju opowieści o Romeo i Julii. Okładkę zdobi rzeźba Orfeusza i Eurydyki autorstwa Auguste’a Rodina. Muzycznie może na „Reflektorze” zaskoczyć karaibski klimat kilku kompozycji. To wynik wycieczki, na którą zespół zaprosiła na Haiti Chassagne – stamtąd pochodzą jej rodzice. Sporo na krążku jest elektroniki, tanecznej kakofonii i rocka oczywiście. Pierwsza część albumu wydaje się lepsza, bardziej energetyczna, momentalnie przekonująca. Ociera się o pompatyczność, ale tak jak w przypadku angielskiego Muse, Arcade Fire nie przekracza granicy kiczu i nieznośnego patetyzmu. Drugi krążek już mniej przebojowy, ale za to pełen wielu perełek w tle, które odkrywa się w kolejnych przesłuchaniach.

Arcade Fire | Reflektor | Universal Music | Recenzja: Wojciech Przylipiak | Ocena: 5 / 6